Większość marek outdoorowych organizuje wyjazdy prasowe kiedy chcą zaprezentować nową kolekcję, wprowadzają jakąś nową, rewolucyjną technologię, albo kiedy chcą pochwalić się supernowoczesną linią produkcyjną. Dla Helly Hansen wystarczającym powodem jest chęć spędzenia czasu wśród ludzi, dla których outdoor jest miejscem, w którym czują się najlepiej.
Open Mountain Month
Miesiąc Otwartych Gór. Najpiękniejsze w tym haśle jest to, że każdy może rozumieć je po swojemu. Nie ma bowiem jednego, kanonicznego sposobu na przeżywanie piękna przyrody. Ilu ludzi, tyle spojrzeń. Podczas OMM, pod patronatem norweskiej marki odbywają się setki mniejszych i większych wydarzeń. O tych, które organizowane były w Polsce pisaliśmy zresztą już niejednokrotnie.
Tym razem postanowili sięgnąć do korzeni i zaprosili kilkunastoosobową grupę do siebie. Kilka dni spędzonych w Oslo i Bergen nie służyło jednak wcale temu, żeby zaatakować nas przygotowanymi przez specjalistów od marketingu treściami i wysłać do domu jako oddanych wielbicieli sprzętu i ubrań z logo HH. Marka z blisko stupięćdziesięcioletnią historią nie musi tego robić. Jednym z ich haseł jest „trusted by professionals”. Od przewodników górskich, przez organizacje ratownicze, żeglarzy startujących w najtrudniejszych regatach jakie można sobie wyobrazić po ludzi pracujących gdzieś na dalekiej północy. Sam fakt, że sprzęt Helly Hansen gwarantuje im nie tylko komfort, ale nierzadko po prostu przeżycie, wystarczy. Nie muszą go chwalić, ani przekonywać godzinami o jego walorach.
Jeśli myślicie, że w Norwegii czekały na nas ekstremalne atrakcje, które pozwolą nam sprawdzić nieprzemakalność kurtek czy skuteczność puchowej izolacji to muszę Was rozczarować. Nic takiego nie miało miejsca. Te trzy dni spędzone w Oslo i Bergen dały mi jednak coś równie cennego co satysfakcja ze zdobytego szczytu. Może nawet cenniejszego.

Bergen wszystkim Norwegom kojarzy się z … parasolem. W tym portowym mieście pada bowiem aż przez 250 dni w roku. Szansa na dobrą pogodę była więc iluzoryczna. Każdy punkt naszego programu opatrzony był subtelną uwagą – „w zależności od pogody”. Tymczasem pogoda zakpiła z naszych hardshelli, nieprzemakalnych spodni i butów z membraną. Przez trzy dni nie spadła bowiem ani jedna kropla deszczu. Cały przeciwdeszczowy rynsztunek wędrował więc z torby do plecaka, z powrotem do torby, i na powrót do plecaka. Gospodarze byli tym zdziwieni do tego stopnia, że co chwilę powtarzali, żebyśmy nie przyzwyczajali się zbytnio, bo taka aura się tu po prostu nie zdarza. Upewniali się, że jesteśmy zabezpieczeni na wypadek nagłej zmiany pogody, która wbrew ich oczekiwaniom nie pojawiała się na horyzoncie. Ukuliśmy nawet na tę okoliczność termin „propaganda weather”, bo przecież każdy mieszkaniec Bergen i okolic wie, że błękitne niebo i słońce pojawia się głównie na zdjęciach reklamujących uroki regionu.
Dzień pierwszy – centrum dowodzenia

Zanim jednak oddaliśmy się kąpielom słonecznym w Bergen, odwiedziliśmy centrum dowodzenia Helly Hansen. Narożny budynek w samym centrum Oslo, sąsiadujący z Nasjonalmuseet (warto je odwiedzić choćby tylko dla „Krzyku” Muncha), kilka kroków od siedziby Nobels Fredssenter (gdzie co roku decyduje się, kto dostanie Pokojową Nagrodę Nobla), nie jest krzykliwy. Jakże daleko ten niepozorny i skromny, mający zaledwie kilka pięter biurowiec odbiega od krzykliwych siedzib marek o daleko mniejszej renomie. To tylko fasada, ale idzie w parze z czymś, co czuje się w skandynawskim powietrzu. Minimalizm, skromność i przedkładanie funkcji nad formę.
Siedziba Helly Hansen zajmuje większość pięter. Nie ma tu oczywiście magazynów ani linii produkcyjnej, ale to tu bije serce norweskiej marki. Chociaż.. powinienem właściwie powiedzieć, że w Oslo jest mózg Helly Hansen, bo serce jest w lasach i fiordach. Zaczęło się oczywiście od krótkiej prezentacji historii sięgającej 1877 roku kiedy kapitan Helly Juell Hansen z żoną, założył w leżącym u wrót Oslofjord miasteczku Moss, małą manufakturę produkującą ubrania dla rybaków i żeglarzy. Oczywiście znam tę historię nie najgorzej, ale za każdym razem zaskakuje mnie to, ile innowacji HH ma na koncie. Ilość pomysłów, na które wpadli i wdrożyli jako pierwsi na świecie jest doprawdy zaskakująca. Pierwsza bielizna techniczna, pierwsze oddychające midlayery czy pierwszy nieprzemakalny laminat nie wymagający powtórnej impregnacji. Jest tego naprawdę sporo i chociaż sprzęt i ubrania outdoorowe nie są – przynajmniej obecnie – największą częścią tej marki, nie da się zaprzeczyć, że robią to na najwyższym poziomie.

Drugim punktem wizyty w siedzibie HH było spotkanie z projektantami i ratownikami z Norsk Folkehjelp. Helly Hansen nie ogranicza się do dostarczenia im ubrań czy plecaków. Nie zawsze przecież to, co sprawdza się na zwykłej, rekreacyjnej wędrówce w górach, sprosta specyficznym oczekiwaniom ratowników górskich. Wszystko więc powstaje specjalnie dla nich. Prosty, wydawałoby się, plecak wymagał kilkunastu prototypów, po kolei sprawdzanych „w boju”, żeby powstała jego ostateczna wersja. Mało która marka outdoorowa decyduje się na tego rodzaju zaangażowanie. Ekonomicznie to zupełnie nieuzasadnione, ale w tym wypadku rachunek zysków i strat nie ogranicza się tylko do odpowiedzi na pytanie – ile na tym zarobimy/stracimy. W ten sposób można odwdzięczyć się ludziom, którzy swój czas i energię poświęcają na ratowanie innych. Nigdy przecież nie wiadomo kto i kiedy będzie potrzebować ich pomocy.
Szczegóły ostatniej część popołudnia spędzonego w centrum Oslo muszą pozostać tajemnicą. Mieliśmy bowiem okazję zajrzeć za kulisy tego jak powstają nowe projekty. Technologie, które dopiero za jakiś czas trafią w nasze ręce, i nowe materiały testowane w najwymyślniejszy sposób, żeby upewnić się, że nigdy nie zawiodą. Mogę zdradzić tylko tyle, że Helly Hansen nie zasypia gruszek w popiele. Wybiegają w przyszłość, ciągle wierząc, że to, co dzisiaj jest szczytem outdoorowej techniki można zrobić jeszcze lepiej.
Dzień drugi – ruszamy w teren
Poranny lot z Oslo do Bergen minął błyskawicznie. Prawdę mówiąc, samolot jest jedynym sensownym sposobem komunikacji między tymi dwoma miastami. Odległość nie jest powalająca – to nieco ponad 450 km – ale kręte drogi nad brzegiem fiordów powodują, że gdyby chcieć pokonać ten dystans autem, trzeba by spożytkować na to cały dzień, a my mieliśmy bogate plany. Tym bardziej, że upojnie słoneczna pogoda, choć z jednej strony wprowadzała nas w iście wakacyjne nastroje, to z drugiej cały czas wracała natarczywa myśl – „byle zdążyć przed deszczem”. Ten nie pojawił się, ale wówczas nikt nie mógł być tego pewien.

fot. M Creative Studio / Helly Hansen
Po niespełna godzinie jazdy z lotniska dotarliśmy na wyspę Osterøy, gdzie przyjaciele marki (Helly Hansen ma ich w Norwegii na każdym kroku) ugościli nas w miejscu wyglądającym jak z pocztówki. 200-letni dom z widokiem na własną zatoczkę z (niestety kamienistą) plażą i fiord. Lepiej być nie mogło. Naszym celem tego dnia było najwyższe (prawie) wzniesienie na wyspie – Brøknipa. 822 m to niewiele, ale jeśli startuje się niemal z poziomu morza, to całkiem solidna dawka przewyższeń.
Szlak był zupełnie pusty. W krajach nordyckich, mimo iż znacznie większa niż w reszcie Europy część społeczeństwa spędza czas wędrując po górach i lasach, na setkach tysięcy kilometrów pieszych szlaków, to norma. Nawet nocując w schronach, chatkach i szałasach rzadko ma się towarzystwo. Dla kogoś, kto lubi samotność na szlaku, to ziemia obiecana. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że utrzymaniem tych szlaków zajmują się w większości przypadków wolontariusze. Na Osterøy opiekuje się nimi lokalny klub seniorów. Natychmiast wyobraziliśmy sobie krzepkich sześćdziesięciolatków, którzy budują kładki nad mokradłami albo układają kamienne schody. Na dodatek finansują wszystko w dużej mierze sami, a dokłada się do tego w niewielkim stopniu norweskie PTTK, czyli DNT. To jest rzecz, która urzeka mnie i zadziwia w Skandynawii (umówmy się, że wrzucamy do tego worka również Finlandię) najbardziej. Ktoś poświęca swój czas i energię na utrzymanie szlaku, chatki, przywiezienie drzewa na opał, nie oczekując nic w zamian. Wyłącznie dla świadomości, że ktoś inny idąc szlakiem albo docierając do schronienia w środku ulewy (co zdarzyło mi się wielokrotnie) uśmiechnie się pod nosem z wdzięcznością. O tym, że jest czysto i że nic nie jest zniszczone chyba nie muszę wspominać.

fot. M Creative Studio / Helly Hansen
Popołudnie spędziliśmy wypełniając szczelnie zatoczkę naszych gospodarzy namiotami, testując temperturę wody w fiordzie i oddając się temu co jest kwintesencją takich wyjazdów – opowieściom i rozmowom. Te, co jest niemylnym znakiem, że mimo różnych doświadczeń wiążą nas wspólne pasje, przeciągnęły się na tyle, że pobudka na poranną jogę była sporym wyzwaniem.

fot. M Creative Studio / Helly Hansen
Dzień trzeci – atrakcje, atrakcje
Drugiego dnia na Osterøy zaplanowany był punkt programu, na który wszyscy czekali najbardziej. Praktyczna prezentacja systemu Recco. Kiedy więc nastał pogodny poranek, wiadomo było, że złowieszczy dopisek „zależnie od pogody” już nie pokrzyżuje planów. Kilka minut po 10 usłyszeliśmy charakterystyczny warkot dobiegający gdzieś z głębi fiordu, i po chwili zza wzniesienia wyłonił się powoli śmigłowiec. Lot w tak ograniczonej przestrzeni i lądowanie na łączce, na której zmieściła się dzień wcześniej tylko część z naszych kilkunastu namiotów, wymaga z pewnością nie lada umiejętności. Po krótkiej prezentacji tego jak działa Recco, skąd w ogóle wziął się pomysł i jak w ciągu kilkudziesięciu lat cały system się rozwinął, można było wreszcie przejść do clou programu.

Lot śmigłowcem, nawet jeśli dla kogoś nie jest to pierwszy raz, zawsze jest przeżyciem. To coś nieporównywalnego z podróżą rejsowym samolotem. Za każdym razem mam w takiej sytuacji poczucie, że oto przeżywam wielką przygodę, biorę udział w jakimś odkryciu, i że – choć to oczywiście nieprawda – to sport par excellence ekstremalny. Zamiast opisywać co miał ten lot demonstrować i dlaczego tak, a nie inaczej, sprawdzaliśmy jak działa Recco w praktyce, namawiam was do obejrzenia krótkiego materiału wideo poniżej.
Zaliczyliśmy w ten sposób trzeci z czterech żywiołów. Była ziemia (trekking na Brøknipa), było powietrze (lot śmigłowcem), był ogień (umówmy się, że wieczorne ognisko i grill się liczą). Została więc tylko woda. W Norwegii o to nietrudno, bo linia brzegowa jest poszarpana tysiącami fiordów. Tych nazwanych jest ponad 1700, a niemal każdy ma jeszcze jakieś niewielkie odnogi. Woda to nie tylko fiordy, ale także wodospady. I zanim zaokrętowaliśmy się na prom, czekała nas jedna z najpopularniejszych atrakcji w zachodniej Norwegii – Flåmsbana.


To linia kolejowa łącząca położoną w górach wioskę Myrdal z miasteczkiem Flåm, położonym u szczytu fiordu Aurlandsfjorden. Za opis niech wystarczy informacja, że dla miłośników kolei to obiekt kultowy, a w różnych plebiscytach turystycznych Flåmsbana jest uznawana za jedną z najpiękniejszych wycieczek kolejowych na świecie i niezmiennie plasuje się w czołówce atrakcji turystycznych Norwegii. Wyobraźcie sobie wijącą się wzdłuż stromych zboczy doliny linię kolejową. Raz wisi w powietrzu na wiadukcie, z którego domki położone przy drodze biegnącą dnem doliny wyglądają jak kolorowe plamki, a innym razem zanurza się w tunel tak wąski, że można dotknąć jego ścian. Flåmsbana powstała niemal sto lat temu. Jedzie się zabytkowym pociągiem, po zabytkowych torach, mgła z mijanych wodospadów miesza się z charakterystycznym zapachem starych wagonów, które wydają masę dźwięków, pisków i skrzypnięć. To zaledwie 20 km, ale po drodze mija się kilka wodospadów (w tym najbardziej efektowny – Kjosfossen), dwadzieścia tuneli (większość wydrążono ręcznie) i kilkanaście mniejszych bądź większych wiaduktów. Mimo, że pociąg był pełny, nie mieliśmy wrażenia, że zmagamy się z chaotycznym tłumem zadeptujących wszystko, co spotkają na swojej drodze, opętanych potrzebą robienia zdjęć turystów. Może norweski spokój jednak wszystkim się udziela.
Rejs z Flåm wzdłuż Aurlandsfjorden… no cóż. To trzeba przeżyć samemu. Widoki są obłędne. Wioski, albo raczej niewielkie, składające się z kilku budynków osady, przylepione do ścian fiordu wydają się być odcięte od świata. Wyobraźcie sobie choćby niewielkie pole namiotowe, z wiatą z grillem, toaletą, pomostem i trawą przystrzyżoną jak na polu golfowym, do którego nie prowadzi żadna droga ani ścieżka. Albo dom, którego ściany przechodzą gładko w kilkudziesięciometrowe urwisko, czy drewniany kościółek, który można by przeoczyć, gdyby nie charakterystyczny ostrosłup wieży, górujący nad lasem.
Kiedy po tej logistycznie skomplikowanej podróży (bus, pociąg, prom, drugi prom) dotarliśmy do nabrzeża w Bergen, dotarło do nas, że niemal wszyscy, bez żadnej konsultacji, jesteśmy ubrani w tę samą kurtkę. Mieliśmy do dyspozycji topowy hardshell, polarową bluzę, bieliznę termiczną z długim rękawem i kurtkę Odin Rock Insulated. Jest ultralekka, ma fantastycznie działającą, sprytną izolację, i przede wszystkim jest hardshellem. Na wietrzną pogodę, kiedy mimo słońca pęd powietrza powoduje, że jest chłodno, była doskonała. I nie dość, że jest cieńsza niż niejeden softshell, to tkanina jest elastyczna. Coś co wydaje się tylko wiatrówką, daje pełną ochronę również przed deszczem, na dodatek naprawdę nieźle grzejąc.

Wieczorem, po raz kolejny, oddaliśmy się eksploracji lokalnej sceny kulinarnej. Wiem, że to dalekie od politycznej poprawności, ale kto oparłby się możliwości turbota, wieloryba czy halibuta. Do tego lody z mchu i paproci (zupełnie serio) czy inne lokalne wariacje na temat klasycznych deserów. Nie jestem smakoszem i zwykle wystarcza mi zaspokojenie głodu, czyli krótko mówiąc, na szlaku mógłbym jeść to samo trzy razy dziennie przez cały wyjazd i nie specjalnie robiło by mi różnicę to, jaka to potrawa. Potrafię jednak docenić sytuację, kiedy jedzenie ociera się o sztukę.
A jednak … pada
Budzik zadzwonił o 5:30. Piętnaście minut później spotkałem w hotelowym lobby Philipa Tavella, szefa całego działu outdoor w Helly Hansen, z którym miałem jechać na lotnisko. Szybka kawa, spojrzenie za okno i… czyżby jednak? Padało. Reputacja Bergen nie wzięła się znikąd.



