Słuchając ryku wiatru, podpierając maszt, żeby się nie połamał, i modląc się w duchu, aby nas nie zwiało, bo w górach zdarzają się takie wypadki, zastanawiałam się, czy nie wyjść i nie odkopać namiotu, ale wystawienie głowy na zewnątrz szybko stłumiło mój zapał. Śnieg przy tym wietrze padał w poziomie, waląc w twarz zmrożonymi igłami, a straszliwy ziąb przeszył mnie mimo kilku warstw ciuchów. Stwierdziłam, że z odśnieżaniem jeszcze chwilę się wstrzymam. „Może przestanie” – mówiłam sobie w duchu to, co pragnęłabym usłyszeć.
Tekst i zdjęcia / MONIKA WITKOWSKA
Zdjęcie otwarcia / W Strefie Śmierci lepiej zbyt długo nie przebywać. Po zdobyciu szczytu dobrze jest zejść jak najniżej
Wydawałoby się, że 150 metrów w pionie to żadna różnica. Pasang nawet sugerował, że skoro tak mało, to może odpuścimy, ale uparłam się, że nie ma żadnego „odpuścimy”. To odcinek z wymagającym technicznego wspinania Kominem House’a. Stwierdziłam, że wolę go sobie teraz przejść na lekko, aby wiedzieć, co może się na nim zdarzyć, gdy będę szła z większym obciążeniem.
Wrażenia? Bardzo pozytywne. Faktycznie, 30-metrowy skalny komin wymaga sporo wysiłku i wspinaczkowych umiejętności. Pionowe skały robią wrażenie, ale mi akurat się podobało. Owszem, trochę stresujące były wyjeżdżające spod nóg i rąk kamienie, ale jak dotąd jest to najfajniejszy na K2 odcinek. Potem było jeszcze trochę wspinania w błękitnym, czyli bardzo twardym lodzie, co też dawało sporo frajd choć zmachana rzecz jasna jestem, zwłaszcza że to już spora wysokość.
Po dotarciu do dwójki, teraz już tej właściwej, wylądowaliśmy w namiocie Erixa i jego szerpy, którzy spędzili tu noc. Chłopcy zrobili nam herbaty, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, kiedy nagle przez włączone na nasłuch radio rozległ się okropny, ale to naprawdę okropny ryk! Zamarliśmy… Kolejne sekundy ciągnęły się w nieskończoność, aż strach było zapytać, co się stało. Wkrótce wszystko się wyjaśniło. Spadający kamień trafił w nogę wspinającego się do jedynki szerpę, w dodatku z naszej agencji. Chłopak żyje, ale złamana, a raczej zmiażdżona noga wymaga jak najszybszego zabrania go w dół. Na helikopter nie ma co liczyć ze względu na nielotną pogodę, jedyna opcja to go po prostu znieść (współczuję mu – z takim bólem?!). Jakby przerażających wieści było mało, otrzymanie wiadomości zasygnalizował mój inReach. Jacek z bazy pod Gaszerbrumami pytał, czy wiem coś na temat ewakuowania z K2 dwóch Australijczyków. Nie, nic nie wiem… Zrobiło się nieprzyjemne.

Pokonałam całkiem spory kawałek, gdy na dość trudnym i niebezpiecznym odcinku Czarnej Piramidy postanowiłam jednak zaczekać. Minęło 10 minut, potem 20… Pasanga ani widu, ani słychu. Miejsce do stania okazało się niezbyt wygodne, na dodatek ze sporą stromizną, więc stwierdziłam, że zrobię sobie z lin stanowisko, które utrzyma mnie, nawet jeśli się z jakichś powodów obsunę czy dostanę kamieniem, a równocześnie uwolni mi ręce. Zanim skończyłam, minęło dobre 30 minut. Zaczęłam się wkurzać, bo dla własnego bezpieczeństwa powinniśmy być już o wiele niżej. „Przynajmniej mam ładne widoki” – pocieszałam się, szukając dobrych stron tej sytuacji, i chwilę potem zajęłam się robieniem zdjęć. Nagle… Moją uwagę przykuło leżące kilkanaście metrów powyżej „coś”. Szczerze mówiąc, najpierw pomyślałam, że to porzucony plecak albo jakiś depozyt, ale powiększenie zdjęcia pokazało, że to tajemnicza postać w żółtych butach, odwrócona do mnie plecami.
– Hej, co ci jest?
Odpowiedziała mi cisza, więc zaczęłam się zastanawiać, jak podejść do leżącego. Nie było to proste, bowiem dzielący mnie od niego odcinek wymagał trudnego technicznie wspinania. Na szczęście z góry schodzili jacyś ludzie.
– Zobaczcie, proszę, co mu jest! – krzyknęłam, zwłaszcza że podejście do milczącego człowieka nie stanowiło dla nich żadnego problemu. Od poręczówek mieli do niego maksymalnie trzy metry w poziomie. I tu wydarzyło się coś, czego mój umysł nie ogarnął.
– Spieszymy się! – krzyknął ktoś.
– Nie będziemy blokować liny – dopowiedział ktoś inny.
– Przecież na pewno ma jakichś szerpów ze swojej agencji – usprawiedliwił się następny. Reszta nic nie powiedziała, ale też nic nie zrobiła.
Byłam w prawdziwym szoku. Na kilkanaście schodzących osób nie znalazła się ani jedna, która sprawdziłaby, co jest z leżącym na kamieniach człowiekiem? Naprawdę nikt nie chciał mu pomóc? Już miałam się wypiąć ze swojego stanowiska, by jednak pójść do góry, gdy pojawiło się kilku Nepalczyków.
– Hej, zobaczcie, co z nim! – wydarłam się, teraz już nie siląc się na żadne „proszę”. – Mam deksametazon w zastrzykach. Może mu podamy? – krzyknęłam jeszcze, bo rzeczywiście ten ważny na wysokości steryd zawsze w takich warunkach ze sobą noszę.
– Wiesz… On już nie żyje… – uświadomili mnie szerpowie, którzy, jak się okazało, znali historię nieszczęśnika.
* * *
Huraganowy wiatr wył z coraz większą, zatrważającą siłą, telepiąc naszym namiotem na wszystkie strony i sprawiając wrażenie, jakby chciał go poderwać i rzucić w przepaść.
Czas dłużył się niemiłosiernie, a Omanka, Iranka i ja właściwie na nic nie miałyśmy wpływu. Szczerze mówiąc, nawet ze sobą nie gadałyśmy. Nie wiem, może żadna nie chciała się przyznać do swoich lęków, może godziłyśmy się, że co ma być, to będzie, może też zdroworozsądkowo oszczędzałyśmy energię, bo rozmowy na takich wysokościach ją odbierają, a nie wiadomo było, co się wydarzy. Chciałam odpłynąć, nie myśleć już o niczym, ale sen nie przychodził. Byłam zła, bo akurat teraz mi na nim szczególnie zależało – to regeneracja przekładająca się na siłę, a w następnym obozie, ze względu na wysokość, o spaniu nie będzie już mowy.
„Zaraz, zaraz, w jakim następnym obozie? Patrz realnie, Monia!” – upomniałam w pewnym momencie sama siebie. No bo, kurna, wszystko to bardzo pesymistycznie wyglądało. Powoli docierało do mnie, że jak się ta zawieja wkrótce nie uspokoi, nie mamy szansy na atak szczytowy. Śnieg zasypie założone już poręczówki, przetorowanie nowej drogi może okazać się niewykonalne, zresztą pojawi się zagrożenie lawinowe. Z tych samych powodów zejście też nie jest oczywiste, więc pal sześć ambicje związane ze szczytem. Gorzej, że w perspektywie mamy walkę o życie, a w skrajnej sytuacji – tragedię. Ze względu na stromiznę droga w dół to głównie zjazdy, tyle że teraz zasypane albo zlodzone liny mogą już na nie po prostu nie pozwolić.
* * *

Ze spania w sumie nic nie wyszło, i to nawet nie z powodu niedotlenienia. Najpierw przeszkadzała w tym Nadhira, która przed atakiem szczytowym zapragnęła pogadać z rodziną przez telefon satelitarny, ale nie mogła się połączyć. Myślałam, że odpuściła temat, i zapadłam w letarg, a tu nagle jak mnie nie poderwie podekscytowany głos, krzykliwie tłumaczący rodzicom najbliższe plany!
Kiedy skończyła swoje opowieści, poczułam pod sobą nieprzyjemne zimno. Szybko odkryłam, że przyczyną był materac, a jakże – mój materac, z którego zaczęło schodzić powietrze. „No nie! Akurat teraz!?” – wkurzyłam się, bo przecież każda minuta wykorzystana na odpoczynek była szczególnie cenna. Mój wzrok padł na walający się w namiocie rak Iranki. Przypuszczam, że to on zawinił, choć przecież w sypialni w ogóle nie powinien się znajdować, bo umówiłyśmy się, że raki zostawiamy na zewnątrz. W przypływie desperacji, z myślą, aby jednak jeszcze przez chwilę poleżeć, zabrałam się za dodmuchiwanie posłania, a zapewniam, że na wysokości 8000 metrów trudno uznać to za fajne zajęcie. Co z tego, że miałam ze sobą awaryjną łatkę, skoro nie wiedziałam, gdzie ją przykleić? „Może przypadkiem zdołam zatkać felerną dziurę własnym ciałem” – łudziłam się. Płonne nadzieje! Wprawdzie powietrze schodziło wolniej, jednak wciąż go ubywało. W desperacji próbowałam podkładać pod spód jakieś bety, ale i tak ciągnęło strasznie. Krótko mówiąc, nie pospałam ani minuty.
O 20:37 SMS-owo informuję Pawła i Adama, że zbieram się do wyjścia i nie rozpisuję się, bo muszę oszczędzać baterie. Ale tak naprawdę nie o baterie chodzi, po prostu nie wiem, co napisać, żeby się nie roztkliwić. Trudno ukryć, że najnormalniej w świecie się boję, ale nie chcę, aby oni odczuli ten strach. Gdzieś w głowie kołacze, że to mogą być ostatnie godziny mojego życia.
* * *

Z monotonii podejścia wyrwała mnie słynna Szyjka Butelki, czyli niebezpieczne, wąskie przejście nad stromym żlebem. W świetle księżyca z mroku wyłoniła się wielka lodowa ściana, będąca frontem olbrzymiego seraka, pod którym należało zrobić zlodzony trawers. Niby wiodła tamtędy wąziutka ścieżka, taka na szerokość buta, ale w miejscach, w których się urywała, pozostawało wbijanie się w ścianę przednimi zębami raków. Osiągnęłam maksymalne skupienie, wiedząc, że pomyłka na takim odcinku może kosztować życie. Zaklinałam przy tym górujący nade mną serak, żeby nie zrzucił mi nic na głowę, bo to, że w każdej chwili może się coś z niego oberwać, to oczywista oczywistość. W głowie wciąż miałam wydarzenia z 2008 roku… Z drugiej strony nawet nie myślałam o tym, żeby się bać – zakładałam, że co ma być, to będzie, a ja muszę wykonać bardzo konkretne zadanie.
Przejście Szyjki Butelki nie oznaczało jednak końca trudności. Te największe, jak się okazało, były dopiero przede mną. Po zakończeniu trawersu zrobiło się naprawdę stromo, momentami pionowo, przy czym wielometrową ścianę pokrywał twardy, niebieski lód. Tu już mieliśmy prawdziwą wspinaczkę lodową, przeradzającą się w walkę o przetrwanie. Dosłownie: w pewnym momencie moje raki ześlizgnęły się z przypominającej szkło lodowej powierzchni i od zmrożonej ściany po prostu odpadłam. Ten ułamek sekundy był najstraszniejszy. Przez głowę przemknęła mi myśl, że jestem zdana na linkę asekuracyjną łączącą mnie z poręczówką, więc gdyby coś nie zadziałało… Na szczęście dzięki blokadzie w jumarze zawisłam, choć świadomość, że pod pozbawionymi oparcia stopami zieje mroczna przepaść o nazwie „good bye, życie”, była, delikatnie mówiąc, stresująca. A przecież to nie koniec! Musiałam się jeszcze z tej mało ciekawej pozycji wykaraskać, bo póki co dyndałam na linie, ręce grabiały mi z zimna, w dodatku zaczynałam się dusić z wysiłku i braku tlenu.

Fragmenty książki Moniki Witkowskiej, K2. Ostatnia szansa, która ukazała się pod koniec listopada 2023 roku i jest do nabycia na stronie autorki: k2.monikawitkowska.pl. Monika Witkowska – zdobywczyni czterech ośmiotysięczników i wszystkich szczytów wchodzących w skład Korony Ziemi, dziennikarka i autorka kilkunastu pozycji o górach wysokich, w swojej najnowszej książce barwnie relacjonuje wyprawę na drugą co do wysokości górę świata, dzieląc się wieloma anegdotami o zabawnych, a czasem tragicznych wydarzeniach.
Tekst został opublikowany w 293 (4/2023) numerze Magazynu GÓRY
