W pierwszej części relacji z wyprawy skiturowej do Bośni i Hercegowiny mogliście przeczytać o wejściach na szczyty w okolicach wioski Tušila: Džamiję, Vito, Veliko Brdo i Bjelašnicę. Ostatnie cztery dni wyjazdu także obfitowały w ciekawe cele [Redakcja].
Tekst i zdjęcia / PIOTR KALETA
Zdjęcie otwarcia / Podejście na Devigrad. W oddali po lewej masyw Mala Ćaba – najwyższy szczyt planiny Treskavica
OBALJ
Poranek przynosi zaciągnięte chmurami niebo, więc najważniejszą kwestią jest sprawdzenie prognoz. A te według „radaru” naprawdę rokują. Pochmurnie ma być do około 10:00, później już słońce, jak w poprzednich dniach. Tura na Obalj startuje z Umoliani, gdzie parkujemy na poboczu – w zasadzie w najwyższym punkcie odśnieżonej drogi, przy miejscu z ławeczką i daszkiem. Od razu pojawia się lokalny piesio. Wygląda na to, że ma ochotę na spacer.
Podejście zaczynamy dość stromymi zakosami wzdłuż ścieżki, która ścina duży zakręt drogi, wyprowadzając nas na pierwszą przełączkę. Tam typowy bałkański bajzel mniej lub bardziej rozsypujących się stodółek czy chatek, który uzupełnia czerwony wrak samochodu osobowego. Powiedzmy, że ma to swój urok. Piesio oczywiście idzie za nami. Choć „nami” jest dziś pojęciem względnym, bo już od samego startu grupa się dzieli – nikomu nie chce się spinać, by dostosować swoje tempo do innych. Efekt jest taki, że do kolejnej przełączki między Sarukiem (1726 m) a Slijevačą (1662 m) dochodzę pierwszy, za mną pieseł, a później Robert. Włodka i Rafała coś nie widać. Szlak skręca u podstawy Saruka na zachód, a pod sam szczyt można podejść z dwóch stron. Gdy patrzę na ukształtowanie terenu, bardziej widzi mi się odbicie w prawo.

Lekko wznoszący się trawers wyprowadza pod dość stromy żleb, opadający z podszytowego siodełka. Znaczy: będą zakosy… Jednak dziś są one bardzo nieprzyjemne, bo po północnej stronie góry leży zagipsowany śnieg. W samej końcówce już konkretnie stromy i tak twardy, że aby nie ryzykować poślizgu, odpinam narty i ostatni zakos podchodzę, starając się wybić jakieś stopieńki. Robert pokonuje ten fragment na harszlach, psu wystarczają pazury.
Po jakichś 100 metrach dochodzimy do miejsca, z którego otwiera się najbardziej nietypowy górski widok, na jaki trafiłem. Przed nami teren dosłownie się zapada i dalsza droga prowadzi jakby przez kalderę ogromnego wulkanu. Tyle że deczko nieforemnego. Tak, to tereny krasowe, więc pewnie coś się zapadło. Na fokach obniżamy się o jakieś 30–40 metrów, po czym znów zaczynamy podejście. Niezbyt strome – tak w zasadzie będzie już do samego szczytu. Od tego momentu piesio idzie pierwszy, czasem zatrzymując się, by sprawdzić, czy nadążamy za nim. No „gajd” normalnie.
Na jednym ze wzniesień poprzedzających szczyt zatrzymuję się, żeby zrobić kilka zdjęć, potem bez przystanków wchodzę na wierzchołek. Jest prawie południe. Obalj to zawrotne 1896 metrów, o czym informuje mała tabliczka wystająca spod roztopionego śniegu. Pies, który cały czas szedł przede mną, teraz biega wokół, a potem kładzie się na trawie. Sięgam po aparat. Obalj przyciągał mnie przede wszystkim perspektywą ciekawych widoków na kanion Rakitnicy. I te nie zawodzą. Ładnie tu, ładniej niż na Bjelašnicy. Panorama, od Drstvy przez Vito do Babin Vrh, wynagradza z nawiązką długie podejście. Herbata, słodycze i oczekiwanie na ekipę. By zabić czas, kręcę się w pobliżu szczytu. Przyglądam się też zboczu opadającemu w stronę osady Lukomir. Wystawa jest południowa, poniżej szczytu w kilku miejscach śniegu już prawie nie ma, ale jakaś bidna ciągłość jest zachowana, więc do głównego pola śnieżnego powinno dać się zjechać bez odpinania nart.

Niemal dokładnie o 13:00 pojawia się Robert, a po nim w odstępie kilkunastu minut Włodek i Rafał. Zbieramy się do zjazdu, ale we trójkę, bo Rafał wraca po śladach. Zgubił gdzieś ulubioną czapkę i chce ją odnaleźć. Lukomir to ewidentnie sezonowa osada, do której latem prowadzi szutrowa droga. Zimą pozostaje tylko skuter. Pierwszych 250 metrów jedziemy bardzo blisko krawędzi góry, opadającej tu stromo do kanionu. Mniej więcej od wysokości 1600 metrów odbijam na północ, w stronę rzadko porośniętego drzewami zbocza. Na tej wysokości i przy tej wystawie firn jest optymalnie odpuszczony, a jazda przyjemna. Jednak z każdym kolejnym skrętem jakość śniegu dramatycznie spada, by na wysokości drogi zamienił się w coś, w czym nawet na nartach zapadam się do połowy łydki.
Tekst w całości przeczytasz w 298 (1/2025) numerze Magazynu GÓRY.
GÓRY w formacie pdf można kupić w naszej księgarni Książki Gór > link
