O SENSIE WSPINANIA, PARTNERSTWIE I RELACJACH MIĘDZYPOKOLENIOWYCH

STANISŁAW GŁAZEK w rozmowie z ANDRZEJEM MIRKIEM

Zdjęcie otwarcia / Wspinaczka w Sokolikach, 2014 rok; fot. Andrzej Mirek


Jak to jest pochodzić ze wspinaczkowej rodziny?

Górski wpływ rodziny w moim przypadku nie sprowadzał się jedynie do wspinania. Był tak wszechstronny, że jako dziecko nie mogłem mu się oprzeć. Po pierwsze, moi przodkowie, Malwina i Gustaw Doborzyńscy, którzy byli członkami-założycielami Towarzystwa Przyjaciół Bukowiny Tatrzańskiej, zbudowali tam na początku dwudziestego wieku drewniany dom w stylu witkiewiczowskim, z widokiem na całe Tatry. Każdego roku spędzałem tam co najmniej parę tygodni wakacji letnich. Okolice Bukowiny były jeszcze wtedy dzikie. Nie było asfaltu, wodę nosiło się wiadrami ze studni. Wystarczyło trochę oddalić się od domu i już można było bawić się w czystym potoku, wśród skrzypów i łopianów wysokich jak człowiek, włazić na drzewa, wspinać się po zboczach, zbierać grzyby, objadać jagodami i malinami w słońcu itp. Rodzice puszczali mojego młodszego brata Grzegorza i mnie samopas, bez obawy, że ktoś nam zrobi krzywdę.

Po drugie, mój ojciec, Jerzy Głazek, był geologiem i pracował między innymi nad budową i historią powstania Tatr. W domu mówiło się więc o górach w uczony sposób i z uwzględnieniem implikacji znajomości budowy Ziemi dla życia ludzi. Z tego powodu góry były ,,mądre’’. Ich poznawanie i zdobywanie było z założenia szlachetnym zajęciem. Ojciec zabierał Grześka i mnie na kursy geologiczne, które prowadził dla studentów Uniwersytetu Warszawskiego w Górach Świętokrzyskich, razem z innymi geologami. Proszę sobie wyobrazić wrażenie, jakie robiło na chłopcach mierzenie prędkości wody w rzece. W czasie kursu wielokrotnie odwiedzaliśmy kamieniołomy, gdzie próbowałem wspinać się na dostępne ścianki. Pamiętam też wspinaczki na murach zamku w Chęcinach.

Po trzecie, brat mojego ojca, Kazimierz, pasjonował się górami, matematyką i szachami, a jego wyczyny tworzyły w wyobraźni dziecka swoisty magnes. Padały rekordy trudności na Kazalnicy. Stryj Kazik był wtedy dwudziestokilkulatkiem. On i jego przyjaciele pakowali w Bukowinie plecaki i szli w góry, a ja zostawałem w domu, zawsze ,,za mały’’. Kiedyś, zdesperowany, wlazłem wysoko na sosnę w naszym ogrodzie, oplotłem się jedną z lin Kazika i spróbowałem zjechać. Mało brakowało, a byłbym się na tej sośnie powiesił. Za to po powrocie ,,mężczyźni’’ uczyli mnie szermierki patykami, żebym zmężniał. W końcu, gdy miałem czternaście czy piętnaście lat, stryj Kazik wziął mnie na naukę wspinania w Góry Sokole, koło Jeleniej Góry. To były jego domowe skałki treningowe, bo mieszkał we Wrocławiu. Prowadziłem tam wtedy drogi „nadzwyczaj trudne”.

Wspinałem się potem na bunkrach pod Warszawą. Zdaje się, że nieźle mi szło, bo od starszych kolegów dostawałem propozycje wspólnych wyjazdów w Tatry. Niektórzy warszawscy wspinacze  znali nazwisko Głazek i to prawdopodobnie ułatwiało obu stronom nawiązywanie kontaktów. Dzięki temu szybko poznawałem kolejne elementy życia i umiejętności wspinaczy.

Dzisiaj rodzinne kontakty są mi wciąż pomocne w górskich sprawach, bo gdy potrzebuję informacji, po prostu pytam brata, a Grzesiek jest tak dobrze zorientowany w materii górskiej, że trudno o lepsze źródło.

Grześ i Staś Głazkowie w Bukowinie Tatrzańskiej w 1965 roku
fot. arch. Grzegorz Głazek

Czy tak mocne zdeterminowanie miało jakieś wady albo skutki uboczne?

Jak widać, nie miałem wielkiego wyboru. Znajomość z górami musiałem zaczynać od wspinania, a nie turystyki. Murowaniec zobaczyłem pierwszy raz w życiu po przejściu jakiejś trudnej drogi na Zamarłej Turni. Pamiętam konkluzję egzaminatora, który przyjmował nowicjuszy do KW, że nie pójdzie tam, bo to pewnie jakaś „rzężąca szócha”. Miałem więc szybko poczucie powodzenia w dziedzinie zgodnej z tradycjami rodzinnymi.

Z drugiej strony, nie ma pewności, że taka „górska” rodzina nie ukierunkowuje zbyt mocno. Narzuca człowiekowi styl życia i potem nigdy się już nie wie, czy przyjemność ze wspinania rzeczywiście jest pierwotna, czy wynika bardziej z wychowania i gdyby nie wpływ rodziny, podobne emocje przeżywałbym, robiąc coś innego. Myślę, że od kariery zawodowego wspinacza uchronił mnie jedynie wypadek w górach. Ale to już inna sprawa.

Opowiedz co ci się przydarzyło.

Zwichnąłem bark. Historia tego wypadku pokazuje, jak łatwo można odnieść pozornie niewielką  kontuzję, która potem zmienia los człowieka jako sportowca. Na inaugurację któregoś sezonu letniego pod koniec lat siedemdzisiątych Mariusz Wodzicki i ja poszliśmy do Dolinki za Mnichem. Po zrobieniu kilku dróg na Mnichu i Zadnim Mnichu chcieliśmy jeszcze przejść najnowsze drogi na Kopie nad Wrotami. W zejściu pod ścianę pośliznąłem się na trawie i tak nieszczęśliwie upadłem do tyłu, że głowa lewej kości ramieniowej wyszła mi ze stawu barkowego do przodu. Jakoś udało mi się wrócić ją na miejsce i jeszcze przeszliśmy jedną drogę na Kopie, ale na więcej ból mi już nie pozwolił. Potem miałem jeszcze kilka przypadków zwichnięcia, np. w czasie przechodzenia z Adamem Smólskim przez okap na drodze Hokejka na zachodniej ścianie Łomnicy, zanim zdecydowałem się na operację. Dopiero druga operacja, w Monachium w 1985, przyniosła istotną poprawę.

A pamiętasz wspinaczkę z Adamem Smólskim nową drogą na Galerii Gankowej?

Pierwsze wyciągi przebijały się przez pas okapów. Podejście pod nie odbywało się trawersem po wielkim, wiszącym bloku, a potem hakowo w zalanej szczelinie w zacięciu. Pamiętam, że w wyjściu z okapu musiałem zaklinować kamieniem pętlę w szczelinie – działało to podobnie jak dzisiejsze friendy. Powyżej okapu było już łatwo.

Galerię pamiętam lepiej z Drogi Orłowskiego, zrobionej także z Adamem. Przeżyliśmy tam bombardowanie blokami spadającymi swobodnie z samej Galerii, ponad trzysta metrów. Parę lat później, w pobliżu wejścia w naszą drogę, spadający z półki blok wielkości szafy skaleczył mnie w palec prawej dłoni.

Grzegorz Głazek i Stanisław Głazek w Dolince Spadowej po zrobieniu nowej drogi na Niżnich Rysach w 1980 roku
fot. arch. Grzegorz Głazek

Kim był dla ciebie Adam?

Przyjacielem. Kiedy poznaliśmy się na bunkrach w Janówku pod Warszawą, studiował już fizykę na UW, a ja byłem jeszcze w liceum. Jego propozycję, żeby powspinać się razem w Tatrach, odebrałem jako zaszczyt i oczywiście przyjąłem z entuzjazmem. Adam imponował mi swoją wiedzą matematyczną. Wspinaliśmy się potem wiele razy i współpracowaliśmy na innych polach. Nie ma znaczenia, że przestał się wspinać i zajmować fizyką.

Kto oprócz niego utkwił ci mocno w pamięci?

Z dużym uznaniem wspominam wspinaczki z Andrzejem Czokiem, zwłaszcza w zimie na Kazalnicy. Andrzej robił na mnie wielkie wrażenie pewnością ruchów w rakach. Szedł jak maszyna, a patrząc na niego miało sie wrażenie, że wszędzie jest łatwo. Najbardziej jednak ujął mnie ciepłym stosunkiem do ludzi i gór. Był przykładem człowieka pogodzonego ze światem, jakby miał z nim swoją cichą umowę.

Jak rozumiesz partnerstwo we wspinaniu?

Kiedy wiążesz się z kimś liną, nie tylko sukces będzie wspólny, ale i porażka. Trzeba umieć wyważyć co się liczy dla ciebie najbardziej. Kiedy stanowisko i przeloty są dobre, nie ma specjalnie o czym mówić. Trudności z oceną zaczynają się wtedy, gdy asekuracja jest słaba albo wręcz jej nie ma, a lina wciąż nas łączy, i wiadomo, że odpadnięcie jednego oznacza lot całego zespołu. Zaufanie i odpowiedzialność w takiej sytuacji przybierają dobitne, jasne formy. Musisz wiedzieć z kim idziesz i nie możesz ryzykować cudzego życia jak swojego.

Partnerstwo, które opiera się na niezbędnym zrozumieniu i porozumieniu o co chodzi , buduje się powoli, stopniowo przesuwając granice zaufania i odpowiedzialności w miarę wzrostu umiejętności, doświadczenia i porozumienia co do celu współdziałania na jednej linie. Te dobitne, jasne sytuacje, o których wspomniałem, mają swoje odpowiedniki w innych sprawach, np. w układaniu planu, gospodarowaniu środkami finansowymi czy doborze sprzętu lub prowiantu. Podam przykład. Idziecie na wspinaczkę na trzy dni w zimie i na pierwszym biwaku okazuje się, że partner nie wziął paliwa do gotowania.

Co się zmienia, gdy doświadczony wspinacz zabiera ze sobą adepta?

Partnerstwo we wspinaniu między mistrzem a nowicjuszem jest inne niż między ludźmi o podobnych umiejętnościach i doświadczeniu. Z równorzędnym partnerem robisz założenia, które  byłyby błędem w przypadku nowicjusza.

Nie mam żadnego formalnego stopnia instruktorskiego, ale uczyłem wspinaczki wielu ludzi. W roli instruktora jesteś odpowiedzialny za wszystko. Musisz mieć właściwy rodzaj i ilość sprzętu, by wyjść cało z każdej sytuacji, niezależnie od zachowania ucznia. Powinieneś wiedzieć, czy nowicjusz ma w plecaku, co trzeba. Ty musisz znać teren, przewidzieć pogodę, ocenić wasze siły, ile czasu potrzebujecie etc. Jednym słowem, zapewnić, że wrócicie zdrowi do domu. Masz obowiązek wykluczyć ryzyko przekraczające możliwości nowicjusza, ale możesz pokazywać mu, na czym polega przesuwanie granicy kompetencji. Musisz zdawać sobie sprawę z tego, że jesteś dla niego wzorem do naśladowania, ale nie masz obowiązku zachęcić każdego do wspinania.

Stanisław Głazek w okapach nowej drogi na wschodniej ścianie Mięguszowieckiego Szczytu Wielkiego w 1980 roku
fot. Grzegorz Głazek

Czy partnerstwo to tylko wspólne wspinanie się?

Uważam, że zdecydowanie nie. Pozwolę sobie zwrócić uwagę na problem, który partnerzy muszą  jakoś rozwiązywać w praktyce, a który ani we wspinaniu, ani w innych dziedzinach nie ma prostego rozwiązania. Partnerstwo między ludźmi opiera się między innymi na odruchach wykształconych w procesie ewolucji gatunków bez specjalnego udziału intelektu. U ludzi w końcu jednak ten intelekt dochodzi do głosu i musi odzywać się w partnerstwie we wspinaniu.  Partnerstwo we wspinaniu bez porozumienia intelektualnego jest czymś podobnym do seksu bez miłości. Niby robi się to, o co chodzi, ale osobno. Ma się poczucie braku.

Ludzie, którzy wspinają się razem w porozumieniu co do treści ich współdziałania na linie, świadomi kontekstu innych spraw, na których się znają i którymi się zajmują, przeżywają wspinaczkę głębiej niż tylko jako przejście drogi lub zdobycie góry. Partnerstwo wymaga spójności priorytetów, a te z kolei – świadomego porozumienia intelektualnego. Bez niego jesteśmy w gruncie rzeczy samotni.

Jak postrzegasz relacje między starszymi a młodszymi wspinaczami?

Uważam te relacje za kluczowe dla zrozumienia sensu przekazywania ducha z ojca na syna. Widzę je jako wyzwanie dla starszych: być przykładem godnym naśladowania. Darmo wziąłeś, darmo dawaj. Swoich „starszych” wspominam z rewerencją.

Starsi niewiele mówią. Można mieć wrażenie, że niewiele mają do powiedzenia. Młodsi myślą, że nie ma czego słuchać i jak zwykle wydaje im się, że odkrywają Amerykę. Czasami starsi rzeczywiście niewiele umieją powiedzieć. Jeśli jednak mają coś do przekazania, to młodsi mogliby korzystać z ich wiedzy, zamiast odkrywać wciąż to samo od nowa, za każdym razem myśląc, że to pierwszy raz, a faktycznie z pokolenia na pokolenie obracając się stale w tym samym systemie pojęć.

Seminarium na Obozie Naukowym SKFiz UW w Tatrach w 2009 roku przed domem rodziny Głazków w Bukowinie
fot. arch. Stanisław Głazek

Sprzęt jest coraz doskonalszy, środki transportu są szybsze i tańsze, trening jest coraz lepiej dostosowany do celów i coraz łatwiejszy do prowadzenia, dieta wspinacza ewoluuje, słowem – świat się zmienia, ale człowiek przeżywa zawsze skończone i faktycznie dość krótkie życie. Dobrze byłoby wiedzieć za młodu, za sprawą porozumienia ze starszymi, o co może chodzić we wspinaniu po górach i jak wobec tego chce się postrzegać góry własnymi oczami, kiedy ma się to krótkie życie jeszcze w dużej mierze przed sobą. Budując wzajemne porozumienie, starsi mogliby mieć poczucie udziału w postępach czynionych przez młodych, a młodzi mogliby robić te postępy bardziej świadomie w odniesieniu do swojego życia.

Starsi powinni pokazywać młodszym nie tylko piękno gór, ich bezwzględną naturę, z lawinami, zmiennością warunków i niedostępnością, ale przede wszystkim wyjaśniać im rolę gór w życiu wspinacza. Różni ludzie podchodzą do tej roli różnie. Ważne jest, by zdawać sobie sprawę, po co i dlaczego idzie się na wspinaczkę i co w tej sprawie potrafiłoby się powiedzieć młodszym własnym przykładem. Wspinaczka górska może być jak narkotyk albo jak mniej lub bardziej obojętna praca zawodowa. Jak sens istnienia albo jak hobby. Jak odpoczynek od innych zajęć albo jak środek do zaspokajania ambicji w stosunkach z innymi ludźmi. Może być przejawem poszukiwania własnej tożsamości, drogą znajdowania przyjaciół i tworzenia środowiska, w którym będzie się żyło przez resztę życia. Literatura na te tematy jest ogromna.

Patrząc na starszych, zauważam, że wielu cenionych przeze mnie wspinaczy albo przestała się wspinać tak, jak to robiła za młodu, albo zginęła w górach. Życie ma swoje prawa i starzejące się ciało nie pozwala na wysiłek i wynik osiągany przez młode. Lecz jest coś jeszcze, co dla młodych nie od razu staje się jasne, a wielu starszym już się nie objawi. Chodzi mi o to, jak pomóc młodemu człowiekowi zrozumieć, czym są góry w jego własnym przypadku. Pamiętam historię pewnego ambitnego wspinacza, który był przeciwny dofinansowaniu jakiegoś wyjazdu klubowego, bo ściana miała za małe średnie nachylenie, czy coś w tym rodzaju. Rok później ten sam wspinacz zginął na stromej ścianie. Nigdy nie pozbyłem się myśli, że on wspinał się na tę ścianę, żeby „zasłużyć”, w swoim mniemaniu, na dofinansowanie.

To, czego starsi nie zawsze potrafią przekazać młodszym, a młodsi nie zawsze potrafią docenić w działaniu i wypowiedziach starszych, to nie tylko cała gama odpowiedzi na pytanie po co lub dlaczego się wspinamy, ale jak to robimy. A jeśli robimy to z sensem, na czym ten sens polega.

A jak było kiedyś?

Nasze góry były terenem nie do opanowania przez władze, wszystko jedno jakiej maści. Tam ludzie mogli rządzić się po swojemu, stosować własne miary i wprowadzać młodszych w świat, w którym nie ma miejsca na pozory. Wszystko musiałeś robić sam, od ulepszania odzieży do wymyślania i produkowania sprzętu, potrzebnego do pokonywania największych trudności. A jak już wszedłeś w drogę, to albo ją przeszedłeś, albo nie. Nie było mowy o wielokrotnym odpadaniu na elastycznej linie z użyciem ciągu przygotowanych przelotów ze spitów, jak to się robi dzisiaj we wspinaczce sportowej. Asekurację zakładało się w czasie przejścia i stałe haki nie były w powszechnym użyciu. W takim trybie wspinanie wiązało się z całym systemem wartości, które trzeba było znać i szanować, żeby nie zginąć, i który przekazywało się młodszym, którzy wykazywali zainteresowanie i zdolność do wspinaczki, a jednocześnie chętnie i prawdziwie uczyli się tych zasad. Przypuszczam więc, że bardziej chodziło o człowieka niż o góry. Góry były miejscem, gdzie stawało się człowiekiem przez duże C.

Co tobie dawało i daje ci wspinanie?

Oprócz przeżywania partnerstwa w ambitnym działaniu, wspinanie zawsze dawało mi i nadal daje satysfakcję z pokonywania trudności, w tym własnego strachu, z własnej woli i zgodnie z własnym wyborem. Daje mi okazję do ciągłego podnoszenia sobie poprzeczki. Przypuszczam, że właśnie z tego powodu wspinam się także samotnie. Po operacjach barku nie miałem i nadal nie mam stuprocentowej pewności, że mogę go obciążać jak zdrowy. W moim mniemaniu, nie mogę nikomu proponować ani akceptować zaproszeń do wspinania na granicy bezpieczeństwa dla mojego barku. Z drugiej strony ja sam chcę pokonywać trudności na granicy moich możliwości, przesuwać ją i przeżywać związane z tym emocje.

Mam wielką satysfakcję z wprowadzania ludzi w góry. Z patrzenia, jak człowiek uczy się żyć, kiedy w namacalny, bezwzględny i ostateczny sposób konfrontuje się ze światem i dostaje własną odpowiedź na pytanie, kim jest. W łatwiejszym terenie mam we wspinaniu wielką  przyjemność z oddziaływania z ludźmi, najbardziej z tymi, z którymi czuję się jakoś związany intelektualnie. Kiedy widzę ich uśmiech i mam poczucie, że to nie ostatni raz.

Jak długo będziesz się wspinał?

Stanisław Głazek w pracy na Hożej 69 w Warszawie w 2006 roku
fot. Piotr Jeżewski

Nie wyznaczyłem sobie terminu. Podobno człowiek wspina się, dopóki nie sprzeda sprzętu. Na razie tylko kupuję.

Czy twoja praca zawodowa jest związana z górami?

Z zawodu jestem fizykiem. Zajmuję się teorią cząstek, w szczególności naturą sił wiążących składniki protonów i neutronów, a w ogólności problemem pochodzenia mas cząstek.

Może to głupie pytanie, ale czy udało ci się odkryć jakiekolwiek korelacje między tym, czym się zajmujesz, a wspinaniem?

To bardzo mądre pytanie. Albo żyjemy zawodowo równie intensywnie jak we wspinaczce górskiej, albo nie. Albo mamy cele, do których dążymy, albo nie, ćwiczymy się w niezbędnych umiejętnościach albo nie itd.

Problem pochodzenia mas cząstek wydaje mi się porównywalny do problemu zdobycia Everestu nago zimą w nocy, tylko w sandałach i z czołówką do oświetlania terenu w niewielkim promieniu. Wiesz z grubsza o co ci chodzi, ale naprawdę nie wiesz, jak pokonać piętrzące się trudności, jak się rozgrzać, jak odpocząć i wreszcie przestać ślizgać przy każdym kroku. Powoli zdobywasz niezbędne doświadczenie, uczysz się, czego ci potrzeba, tworzysz nowe elementy sprzętu, robisz postępy, mądrzejesz i nie odpuszczasz.

We wspinaczce miałem kontakt z kilkoma wybitnymi wspinaczami, a w fizyce z kilkoma wybitnymi fizykami. To buduje człowieka, daje mu wzory i punkty odniesienia. Pozwala zrozumieć, na czym polega własny postęp, mierzony odległością między zamierzanymi a osiąganymi wynikami. Jeden z moich największych mistrzów w fizyce, Ken Wilson, w rozmowach ze mną o kształceniu człowieka często odwoływał się do porównań ze wspinaczką. Nawet ukuł określenie „Mt. Everest pożytecznego nauczania” – jak to zrobić, żeby wszystkie dzieci mogły rozumieć, skąd się wzięło E = mc2. W odniesieniu do reformy systemu kształcenia mówił o ścianie, na którą wspinają się wciąż nowe zespoły zapaleńców i wszystkie odpadają lub rezygnują po paru wyciągach, bo jest za trudno.

Widzę też pewną analogię między publikacjami w dziedzinie fizyki i wspinaczki górskiej. W obu istnieją podręczniki. Przewodniki górskie pełnią rolę częściowo podobną do artykułów przeglądowych. W obu dziedzinach podobnie brakuje jasnych wypowiedzi o ich systemach wartości i praktycznym znaczeniu tych wartości dla życia każdego z nas.

Jesteś fizykiem, a wypowiadasz się jak humanista. To sprzeczność czy dopełnienie? Jesteś wyjątkiem w swoim środowisku zawodowym?

Istnieje legenda o sprzeczności nauki z humanizmem, ale ona jest kuta przez dyletantów, których jest wielu. Problem jest stary jak świat i od czasu do czasu nabiera ostrości, gdy jakaś grupa widzi potrzebę obrony swojej racji bytu przed postrzeganym zagrożeniem. Nie da się wyjaśnić w dwóch słowach, o co chodzi, ale można krótko powiedzieć, że postawa uczonego jest wyrazem humanizmu. Człowiek nie może przestać być sobą tylko dlatego, że nazwie się go fizykiem czy humanistą. Dodałbym jeszcze, że skuteczność w odnajdywaniu swego miejsca w świecie wymaga precyzji w jego poznawaniu, jak w fizyce, a precyzję na granicy poznania w każdej dziedzinie daje się zwiększać tylko dzięki respektowaniu wartości, które stanowią treść humanizmu. Musisz porozumiewać się z innymi ludźmi na najistotniejsze dla nich tematy.

Można podać analogię. Kiedy dziewczynie podoba się chłopak i chce go poznać, wie, że bliższe poznanie wymaga rozwagi. Im lepiej go poznaje, tym pełniej może stawać się kobietą. Korzysta przy tym z rad rodziców lub przyjaciół. Podobnie uczony wchodzi w kontakt z naturą. Im głębiej, tym bardziej staje się człowiekiem, czerpiąc z kontaktów z innymi ludźmi, którzy pokazują, dokąd sami już doszli i jak. Granica twojego poznania staje się w ten sposób granicą twojego człowieczeństwa, a proces przesuwania tej granicy nieodwracalnie wypełnia twoje życie.

To rozumowanie wydaje mi się na tyle uniwersalne, że byłbym zaskoczony, gdyby jacyś fizycy myśleli zupełnie inaczej. Ogromnie dużo w budowaniu mojego zrozumienia humanizmu zawdzięczam osobistemu wpływowi Seymoura Sarasona, światowej klasy psychologa, mistrza, z którym współpraca uczyła mnie poznawania ludzi poza górami i fizyką.

Stanisław Głazek wchodzi na Col de la Fourche w Alpach w 1979 roku
fot. arch. Stanisław Głazek

Masz dystans do tego co robisz we wspinaniu i zawodowo?

Staram się, choć nie zawsze mi się to udaje. Jak się głęboko w coś wierzy, to można tę swoją wiarę przecenić i pomylić z rzeczywistością, a w szczególności wyobrażać sobie, że jest się prawdziwym nośnikiem dobra i prawdy. Myślę jednak, że zachowuję dość dystansu, żeby nie wpadać w tę pułapkę na stałe. Bardzo pomaga poczucie humoru na własny temat. Mam nadzieję, że w tym wywiadzie jeszcze nie przeciągnąłem struny.

Najtrudniej mi radzić sobie w sytuacji, gdy ktoś łamie zasady, w które wierzę, a już zupełnie nie mam wprawy w opanowywaniu się, gdy ktoś łamie mądre zasady w imię swoich przekonań bez uzasadnienia innego niż własny interes. Pamiętam wspinaczkę solo w trudnym terenie, co oznaczało, że robiłem tę samą drogę de facto dwa razy w górę i raz w dół. W połowie ściany doszedł mnie zespół. Prowadzący zapytał, czy mogą przejść obok i z moją aprobatą skorzystał z mojej liny, według umowy, że ja będę nadal robił swoje. Drugi natomiast, wyraźnie mniej zorientowany w tym, co robili, kiedy wreszcie wlazł nad moje kolejne stanowisko, zaczął czyścić stopień z kamieni i zrzucać mi je na twarz. Byłem w okularach i bałem się, że mi je zaraz stłucze. Patrzę na niego do góry przez zakurzone szkła i krzyczę: człowieku, co ty robisz! A on na to, żebym siedział cicho, bo im przeszkadzam we wspinaczce. Zamurowało mnie. Nie miałem wtedy dystansu do swojej reakcji i powiedziałem coś obraźliwego.

W fizyce też zdarzają się sytuacje, w których trudno jest zachować dystans. Najbardziej bolesny jest widok tak zwanego eksperta, który nie zna się na rzeczy, a jest święcie przekonany, że się zna, i wydaje sąd z zachowaniem pretensji do obiektywizmu. Moje emocje autentycznie pozbawiają mnie dystansu do tego, co robię w takich sytuacjach.

Pytałem cię już na początku o wspinanie w Tatrach. Chciałbym cię jeszcze poprosić o wspomnienia z przejść alpejskich.

Wszystkie przejścia w Alpach wydawały mi się ważne jako kolejne kroki w drodze do szczytów. Dziś wiem, że nie zrobiłem żadnego historycznie ważnego przejścia.

Pamiętam przejście drogi Sentinelle Roiuge na wschodniej ścianie Mont Blanc w 1979 roku z Agnieszką Smólską i Arturem Sobolewskim. Wspinałem się w kiepskich butach, ze starym czekanem z drewnianym styliskiem i z młotkiem lodowym z drewnianą rączką i obuchem z parocentymetrowym, ale tępym ostrzem. To były wrażenia.

Sukcesem z mojego punktu widzenia było późniejsze zimowe przejście wschodniej ściany Watzmanna drogą Kederbacherweg z Jackiem Taflem w 1986 roku. Śniegu było tyle, że samotny stróż domków kampingowych w St. Bartholomae jednoznacznie stwierdził, że jesteśmy „lebensmuede”. Jacek i ja pracowaliśmy wtedy jako fizycy na uniwersytetach niemieckich. Do tego wspinania tak się nam spieszyło, że w drodze w góry zatarłem silnik w moim passacie, bo nie chciałem zatrzymać się na stacji, żeby dolać oleju. Wróciliśmy do domu dzięki pomocy przyjaciół z Austrii.

Adam Smólski, Agnieszka Smólska i Stanisław Głazek na Tour Ronde w Alpach w 1979 roku
fot. arch. Stanisław Głazek

Dobrze pamiętam też samotne zimowe przejście w 1988 roku północnej ściany Hochgolling, najwyższego szczytu w Niskich Taurach. Droga była oceniana co najwyżej jako czwórkowa, ale wysoka na znacznie ponad tysiąc metrów i robiona z nartami na plecach była z konieczności ciekawa. Na szczycie stanąłem koło szóstej wieczorem. Było już bardzo ciemno, bo rozkręciła się burza z piorunami, rzadkie zjawisko w zimie. Schodząc, błądziłem trochę w padającym śniegu, słyszałem parę potężnych lawin, jakbym czuł ich podmuch. W końcu dotarłem do przełęczy, z której schodziłem ostrożnie jak na paluszkach, żeby nie obudzić całego zbocza. Nad ranem, kiedy już zjeżdżałem na nartach do wsi doliną, spotkałem na drodze samochód z ratownikami. Byli pewni, że mnie nie znajdą żywego. Byli tacy szczęśliwi, że żyję, że nie musiałem potem płacić za obiad, na który ich zaprosiłem z wdzięczności za podjęcie akcji. Od tego wejścia darzą mnie pewną dozą sympatii.

Mimo przechodzenia trudniejszych dróg, najbardziej cenię sobie wycieczkę w Alpy z moim synem Kubą w lipcu 2002 roku. Kuba przyleciał jednego dnia z Nowego Jorku do Warszawy, a następnego wspinaliśmy się już na Górze Zborów koło Podlesic. Jeszcze tego dnia wieczorem dojechaliśmy do Bukowiny Tatrzańskiej. Rano dotarliśmy do Moka i wspięli się na Mnicha, żeby następnego dnia zrobić Drogę Świerza na wschodniej Mięgusza i wieczorem pojechać w kierunku Schladming w Austrii. Tam na drugi dzień wspięliśmy się ferratą Johann Klettersteig i dalej granią na Dachstein, a potem pojechaliśmy pod Grossglockner i weszliśmy na szczyt następnego dnia. Po zejściu wstąpiliśmy do Rzymu, żeby trzy dni później wrócić w Alpy do Zermatt, wejść najpierw na Breithorn, a dzień później granią Hoernli na Matterhorn. Po zejściu z Matterhornu w burzy śnieżnej z użyciem bardzo krótkiej liny, pojechaliśmy do Paryża, a trzy dni później wróciliśmy w Alpy do Chamonix i weszliśmy na Mont Blanc od Aiguille du Midi do Dôme du Gouter. Do Warszawy wróciliśmy w jeden dzień i tak, zanim obejrzeliśmy się, w trzy tygodnie było po przygodzie.

Wiem, że byłeś też w Górach Skalistych. Co udało ci się tam zrobić?

W kontynentalnych Stanach byłem praktycznie na większości wybitnych szczytów, wspinając się zwykle drogami o średniej trudności. Pamiętam pierwszy raz na Mount Rainier, gdzie obróciłem w pojedynkę w jeden dzień między seminariami na uniwersytecie w Seattle. Za charakterystyczny przykład mojego sposobu wspinania może posłużyć samotne przejście wschodniej ściany Mount Whitney. Mam na myśli, że szczyt ma znacznie ponad cztery tysiące (jest najwyższy w USA oprócz Alaski) i wysoką wschodnia ścianę, na której samotne przejście nie każdy czuje się gotowy. Z ogromną przyjemnością wspominam wspinaczkę z Dominiką, moją kochaną córką, na Grand Teton drogą Exum Ridge. Wspaniale dawała sobie radę, a to góra niewiele niższa niż Mt. Whitney, trochę podobna do Matterhornu.

A jak wyglądało twoje wspinanie w Ameryce Południowej?

Byłem w Andach z wyprawą KW Wrocław. Wspinałem się w parze z moim stryjem Kazikiem. To on mnie wprowadził do zespołu. W ramach rozgrzewki weszliśmy razem na Nevado Ampato (6288), kiedy był tam jeszcze gruby lodowiec w zeszłym wieku, wprost na skalisty wierzchołek od zachodu,  a potem trawers całego krateru. Niestety, na sąsiednim szczycie Sabancaya zginął w szczelinie lodowca Henryk Gawarecki i wyprawa nie zdobyła głównego celu, zachodniej ściany Ausangate (6384 m).

Dominika Głazek i Stanisław Głazek na szczycie Grand Teton w USA w 2007 roku
fot. arch. Stanisław Głazek

Masz jakieś refleksje na temat śmierci w górach?

Wielu moich znajomych z gór już nie żyje. Staram się mieć na baczności. Jako młody adept wspinaczki prowadziłem młodszych od siebie w góry, nie zdając sobie w pełni sprawy z tego, co robiłem. Dwóch spośród nich potem zginęło. Musiałem dać sobie z tym radę. Moralnym wyjściem jest zasada, że człowiek sam decyduje o swoim postępowaniu i sam ponosi odpowiedzialność za swoje wybory. Tę odpowiedzialność ponosi się niezależnie od tego, z kim się zaczyna wspinać w górach.

Czy brałeś pod uwagę własną śmierć?

Wizja własnej śmierci w górach wiąże się w mojej wyobraźni głównie ze strachem przed lawinami: śnieżnymi, lodowymi lub kamiennymi, bo ich nie da się wykluczyć. Pamiętam zbyt dużo lawin, które przeszły tuż obok lub mnie dosięgły, żeby nie brać ich serio. Nie mam równie silnej obawy śmierci z powodu odpadnięcia, błędu w operowaniu sprzętem czy utraty orientacji, bo staram się ograniczać takie ryzyko do minimum

Czasami śmierć wydaje mi się ostateczną formą samotności. Śmierć w górach przybiera formę finalnego rozstania, do którego dążyło się, nie wiedząc, że już nie będzie odwrotu, kiedy ciało będzie wykonywało ostatnie ruchy, jeszcze niby szykując się na to, co przyjdzie potem, podczas gdy ostatnie myśli już będą mówiły, że to jest prawdziwe rozstanie ze wszystkim, co się znało.

Chciałbyś przekazać coś młodszym wspinaczom?

Wszystkim życzę, żeby udało im się nie żałować upływu czasu. Mam też apel: proszę nie śmiecić. Jak ktoś niechcący zapomni, że coś zostawił, niech się wróci i sprzątnie.


Tekst został opublikowany w 243 (2/2015) numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku
 – czytaj.goryonline.com

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2024