O ANCE CZERWIŃSKIEJ

Anna Czerwińska w bazie pod Nanga Parbat, 1985 r.

Spotkałyśmy się zupełnym przypadkiem. Tak się złożyło, że tego samego dnia wpadłyśmy na pomysł, by po raz pierwszy pojawić się w siedzibie Klubu Wysokogórskiego w Warszawie. Dla dodania sobie odwagi namówiłam brata, żeby mi towarzyszył. Tam spotkałam dziewczynę w grubych okularach, która wdała się z nami w rozmowę.

RYZYKOWNE POCZĄTKI

Przyznam, że byłam zafascynowana tą nową znajomością. Anka zaimponowała mi wiedzą, fantazją i elokwencją, zwłaszcza pod tym ostatnim względem była moim przeciwieństwem.

Trafiłyśmy do klubu, który wtedy tętnił życiem – ton nadawały w nim takie osobistości, jak Andrzej Zawada, Halina Krüger-Syrokomska czy Janusz Kurczab. Zapadła mi w pamięć relacja Zawady z wyprawy na Kunyang Chhish. Klubowa sala pękała w szwach, a my z zapartym tchem do późnych godzin słuchałyśmy jego opowieści.

Razem robiłyśmy kurs taternicki. Pamiętam, że w tym czasie do Anki dotarła wiadomość o śmierci ojca, który zmarł nagle na serce. Byłam przekonana, że to dla niej koniec kursu. Zaskoczyła mnie mocno, gdy po dwóch dniach pojawiła się z powrotem.

Zimą na północnej ścianie Matterhornu

Jakoś przeżyłyśmy ryzykowny okres taternickich początków, gdy uczyłyśmy się na własnych błędach. Paradoksalnie najgroźniejszy wypadek przytrafił nam się na podwarszawskich bunkrach, naszym treningowym boisku – ścianki wspinaczkowe wtedy nie istniały. Był sobotni letni wieczór, chciałyśmy przenocować na miejscu, w Janówku, żeby powspinać się też w niedzielę. To miała być ostatnia przystawka tego dnia. Anka kończyła drogę na wędkę na ośmiometrowej ściance i odpadła wysoko. Natychmiast wybrałam luz, ale puściło stanowisko – zamiast zawisnąć na linie, Anka spadła i wyrżnęła głową w betonowe płyty znajdujące się na dole. Przestała się ruszać. W panice, potykając się w ciemnościach, pobiegłam do najbliższych zabudowań po pomoc. Oderwałam jakichś ludzi od kolacji. Wracając w pośpiechu na miejsce wypadku, nie mogłam przestać myśleć o tym, co zastanę. Chwila niesamowitej ulgi, gdy usłyszałam jęk. Cała historia skończyła się stosunkowo nie najgorzej – utratą jednego sezonu. Wypadek bynajmniej jej nie zniechęcił. Okres rekonwalescencji spędziła na przepisywaniu X tomu przewodnika Paryskiego, wtedy niedostępnego. No i na snuciu planów dla naszej dwójki.

Odpoczynek podczas ataku szczytowego – Nanga Parbat, Droga Kinshofera, 1985 r.

W tamtych czasach nie było jeszcze w Polsce uprzęży z taśm, wspinało się tylko w pasie piersiowym uszytym z liny. Anka, która wykazywała się dużą pomysłowością, wykonała taką uprząż nie tylko dla siebie, ale też dla mnie. Zaznaczyła przy tym, że jedynie ją sfastrygowała, i doradziła mi, bym to jeszcze porządnie przeszyła. Mój brat, inżynier mechanik, po obejrzeniu tej fastrygi uznał, że nie trzeba już nic poprawiać.

Różniłyśmy się pod wieloma względami, ale jedno miałyśmy wspólne: byłyśmy tak samo zakręcone na punkcie gór. Wspinałyśmy się więc latem i zimą, poświęcając na wyjazdy lub treningi wszystkie wolne dni i urlopy. Zdarzało się nam w piątek wieczorem wsiąść w Warszawie do pociągu jadącego do Zakopanego, tak zwanej rzeźni, w sobotę rano być na miejscu i się powspinać, a potem w niedzielę złapać pociąg powrotny, żeby zdążyć do pracy (ja) lub na studia (ona) w poniedziałek rano.

Tekst i zdjęcia / KRYSTYNA PALMOWSKA

Zdjęcie otwarcia / W bazie pod Nanga Parbat, 1985 r.


Dalsza część artykułu znajduje się w Magazynie GÓRY numer 1/2023 (290)

Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > http://www.czytaj.goryonline.com/

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2023