Z Krystyną Palmowską o letnim i zimowym przejściu Drogi Schmidów na północnej ścianie Matterhornu rozmawia Łukasz Ziółkowski
Zdjęcie otwarcia / Krystyna Palmowska podczas zimowego przejścia Drogi Schmidów w 1978 roku; fot. Wanda Rutkiewicz
Czy już wyjeżdżając z Polski latem 1977 roku, stawiałaś sobie za cel przejście północnej ściany Drogą Schmidów w damskim, dwójkowym zespole z Anną Czerwińską?
To, że zespół będzie dwójkowy, było naturalne, choć byłyśmy częścią większego składu KW Warszawa. Wspinałyśmy się razem już ładnych kilka lat. Droga Schmidów nie była rzecz jasna przypadkowa. Matterhorn to piękna góra, a wyjeżdżając w rejon Zermatt, miałyśmy w planach północną ścianę, była naszym marzeniem. Podobnie jak północna Eigeru – takie byłyśmy wtedy ambitne!
Wejście było letnie, ale pogoda chyba nie rozpieszczała?
Przed tym wypadem miałyśmy dłuższy okres niepogody i rzeczywiście wahałyśmy się, czy wbijać się w ścianę. Warunki nie były wymarzone i trudniejsze, niż można się tego było spodziewać latem, momentami zbliżone do zimowych. Chociaż oczywiście nie szłabym za daleko z tym porównaniem.
Jak zapamiętałaś trudności? Coś cię zaskoczyło?
W pewnym momencie trudności stały się na tyle duże, że wydawało mi się, iż zboczyłyśmy za bardzo w prawo. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie weszłyśmy w Drogę Bonattiego, która jest znacznie bardziej wymagająca od Schmidów. Trudności z pewnością przekraczały te, jakie miały być na naszej drodze. Nie byłam w stanie przejść tego odcinka klasycznie, musiałam podhaczać, bo teren był trudny i przewieszony. Ale jakoś szczęśliwie udało nam się z niego wydostać. Po ukończeniu wspinaczki nie robiłam jednak szczegółowej analizy tego, jak bardzo zeszłyśmy z obranej linii.
Przejście ściany zajęło wam trzy dni – to dość długo.
Faktycznie, dwa dni z kawałkiem, na wierzchołku byłyśmy o 9.00 rano. Gdyby nie nagłe załamanie pogody, na pewno wyrobiłybyśmy się w dwa dni – drugi biwak miałyśmy już na polach podszczytowych. Ale oczywiście jak na obecne standardy, to długo. Trzeba jednak pamiętać o sprzęcie, którym dysponowałyśmy, dziabkach i rakach nie najlepszej jakości. O ciężkich maszynkach benzynowych, które niosłyśmy – to jakaś zgroza! O ciężarze plecaków, który powodował, że nie można się było wspinać tak szybko, jak byśmy chciały. Jednym słowem siermiężny, polski styl. Dzisiaj trudno to sobie wyobrazić, ale wtedy tak to wyglądało.
Czy już wtedy, po zejściu ze ściany, na fali entuzjazmu po udanej wspinaczce pojawił się pomysł, by wrócić na tę drogę zimą?
Nie, ten pomysł rzuciła Wanda Rutkiewicz, która dowiedziała się o naszym przejściu. Relacja z tej wspinaczki ukazała się w „Taterniku”, oprócz tego nikt się nią specjalnie nie interesował. My znałyśmy drogę z lata, a ona dokooptowała sobie partnerkę, Irkę Kęsę.
Było to przejście w jednym czy dwóch zespołach?
Wspinałyśmy się jednym zespołem, ale na dwóch linach. Druga dwójka korzystała z liny aktualnie prowadzącej osoby. To, że poruszałyśmy się w czwórkowym zespole, zaważyło także na czasie przejścia.
No właśnie – wspinaczka trwała tym razem cztery dni. Dłużej niż planowałyście?
Zdecydowanie. Wpłynęło na to także załamanie pogody i kłopoty Irki. O tym, że ma problem i się odmraża, dowiedziałyśmy się dopiero na trzecim biwaku, kiedy sytuacja stała się dramatyczna. Ale tak naprawdę zaczęło się to już po pierwszej nocy w ścianie. Jej stan się pogarszał, a na trzecim biwaku widać było, że jest już bardzo źle i że będzie to walka o życie.
Nie była przygotowana do takiej wspinaczki?
Irka była znakomitą wspinaczką skalną. Bardzo wytrenowana, bez grama tłuszczu. Nie był to typ osoby, która będzie w stanie podołać ciężkim warunkom zimowym. I to niestety wyszło na jaw podczas tej wspinaczki. Bardzo fajna dziewczyna, wniosła sporo młodzieńczego entuzjazmu w to przedsięwzięcie, ale jej udział był chyba błędem. Zdaje się, że Wanda niedostatecznie przemyślała swoją decyzję, zapraszając ją na tę wspinaczkę.
Ewakuacja ze ściany była jednak niemożliwa i musiałyście ukończyć drogę.
Jako zespół przeszłyśmy ścianę i dotarłyśmy z Irką w partie podszczytowe. Nie jest to oczywiście płaski teren, bo takiego w tej ścianie nie ma, ale prawdziwe trudności już się skończyły. Dopiero tam możliwa była ewentualna akcja ratunkowa. Wanda miała radiotelefon i łączność z Zermatt – przed wspinaczką dostałyśmy na przykład prognozę pogody, co teraz jest czymś naturalnym w wysokich górach, a wówczas to było dla nas niezwykłe – więc wezwała pomoc. Cały zespół zatrzymał się kilkadziesiąt metrów od szczytu, w miejscu, z którego zabrał nas później helikopter. Ja natomiast poszłam wyżej, na długość liny, i dotarłam na wierzchołek. Potem mówiło się, że uratowałam dzięki temu całe wejście. Ale nie szłam tam, by zaliczyć szczyt, tylko z myślą o Irce, w poszukiwaniu jeszcze lepszego miejsca, z którego mogliby nas podjąć ratownicy.
Lot był niesłychanie ryzykowny. Pilot był bardzo skromny, ale fakt, że w tych warunkach, przy silnym wietrze i padającym śniegu ściągnął nas spod wierzchołka, świadczył o jego klasie. Nasze wejście wywołało sporo kontrowersji, rozpętała się dyskusja, czy miałyśmy prawo narażać życie ratowników – mężów i ojców. Może dlatego nasze wejście zrobiło się takie głośne. Chociaż z drugiej strony przypominam sobie, że niedługo po naszym przejściu helikopter zdejmował ze ściany męski zespół austriacki, a wkrótce potem zginęła na niej czwórka Niemców.
Odmrożenia nie okazały się bardzo groźne?
Irce groziła amputacja. Wanda zadziałała w zdecydowany sposób i przewiozła ją do słynnej kliniki w Innsbrucku, w której leczyli się wszyscy odmrożeńcy. Tam uratowano jej palce. Skończyło się w miarę dobrze, ale była na granicy utraty życia. Gdyby nie akcja helikopterowa, prawdopodobnie nie udałoby się jej uratować. Przebieg tej wspinaczki był więc bardzo dramatyczny.
Jaka była różnica między wejściem letnim a zimowym?
Trudności techniczne nie były wyższe niż latem, udało nam się uniknąć tamtego „wariantu”. Ale zima jest generalnie trudniejsza. Chociażby dlatego, że dzień jest krótszy – latem można działać zdecydowanie dłużej. Także mróz dawał nam się we znaki. Zarówno podczas wejścia letniego, jak i zimowego dopadło nas załamanie pogody. Ściana słynie też z tego, że jest trudna do asekuracji, skała jest krucha, a lód słabej jakości, ciężko więc korzystać ze śrub. Jej legenda nie jest przesadzona.
Trudności potęgował prawdopodobnie także niezbyt dobry sprzęt.
Podczas naszego wejścia miałyśmy okazję zobaczyć, jak wygląda porządny sprzęt do wspinaczki zimowej, bo po drodze minął nas szybki zespół japoński. Kiedy zobaczyłyśmy ich raki i dziabki, miny nam zrzedły. Różnica była ogromna. My nadrabiałyśmy wolą walki. Od pewnego momentu nie ma możliwości wycofu, a w zasadzie jest on na tyle ryzykowny, że można wyłącznie piąć się do góry.
Czy świadomość, że żadnemu zespołowi kobiecemu nie udało się do tej pory zrobić Schmidów zimą, była motywująca, czy stanowiła dodatkowe obciążenie?
Nigdy nie rozpatrywałam tego w ten sposób. Stresujące było całe to przedsięwzięcie. Kiedy Wanda już się do czegoś zabierała, zawsze robiła to z dużym rozmachem. Sporo ludzi nam pomagało, zaangażowało się wiele osobistości – łącznie z merem Zermatt – i to stanowiło pewną presję, bardzo chciałyśmy, żeby nam się udało. Ale byłyśmy przygotowane do tej drogi. Tym bardziej że przed Matterhornem zrobiłyśmy z Anką północno-wschodni Filar Ganku zimą. To była wspaniała przygoda. Tylko we dwie, bez żadnej łączności ze światem. Trzy dni walki w prawdziwej zimie. Nie porywałyśmy się więc z motyką na słońce.
Tekst został opublikowany w 243 (2/2015) numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku – czytaj.goryonline.com