Tekst / TOMASZ BIERNACKI
Tytuł jest oczywiście nieco przewrotny. To o czym poniżej przeczytacie jest jednak epizodem, o którym nawet nieźle zorientowani w historii podboju gór najwyższych mogą nie wiedzieć. Jesteśmy bowiem przyzwyczajeni – najzupełniej słusznie zresztą – do tego, że lata osiemdziesiąte były czasem, kiedy historię wejść himalajskich pisali wyłącznie wspinacze z Polski. Kukuczka, Wielicki, Berbeka, Hajzer, Czok – pierwsze zimowe wejścia na ośmiotysięczniki wydawały się być wyłączną domeną Polaków. Na początku 1988 roku stało się jednak coś, co nawet lodowych wojowników mogło wprawić w osłupienie.
Cofnijmy się jednak o trzy lata. W 1985, Fernando Garrido Velasco pobił górski rekord, który u większości purystów wywołałby zapewne grymas niesmaku. Dotyczył najdłuższego nieprzerwanego pobytu na dużej wysokości.
Lata 70. i 80. były okresem dynamicznego rozwoju medycyny wysokogórskiej. Ekspozycja organizmów wspinaczy na warunki panujące na dużych wysokościach trwała jednak zazwyczaj najwyżej kilka dni. Jaki wpływ miało by na nich o wiele dłuższe przebywanie powyżej 6000 albo 7000 m? Takich historii było niewiele, poza tym większość z nich kończyła się nie najlepiej. Kilka lat przed Garrido, włoski alpinista, Rene Ghillini, w czasie wyprawy zorganizowanej z Nicolasem Jaegerem, francuskim alpinistą i lekarzem, spędził na szczycie Huascarán Sur (6768 m) 61 dni ustanawiając rekord – choć nikt wcześniej podobnego wyzwania nie podejmował.
Fernado miał już za sobą pierwszy imponujący sukces w Himalajach. W październiku 1982, zdobył Annapurnę III (7555 m). Solo i bez wspomagania tlenem. Jako miejsce bicia rekordu wybrał tylko nieco wyższy niż Włoch, ale znacznie cenniejszy medialnie szczyt – Aconcaguę (6960 m). Wszedł na wierzchołek w pierwszych dniach grudnia 1985, rozbił namiot i… po czterech dniach wrócił do bazy. Miał chorobę wysokościową – wymioty, halucynacje, bezsenność – pełen zestaw objawów. W bazie Plaza de Mulas (4370 m), która nie była wówczas wyposażonym we wszelkie udogodnienia małym miasteczkiem jak obecnie, spędził ponad miesiąc. W górę ruszył ponownie dopiero w połowie stycznia 1986. Tym razem z zamiarem nie odpuszczania za wszelką cenę.
Przez kolejne tygodnie jego zmagania śledziła cała Hiszpania. Jeden z najbardziej znanych już wówczas hiszpańskich komentatorów sportowych, José María García, łączył się z nim regularnie korzystając z pomocy hiszpańskich i argentyńskich krótkofalowców. Garrido rozmawiał ze szczytu Aconcagua z ówczesnym premierem, Felipe Gonzálezem i królem Hiszpanii, Juanem Carlosem.
Większość czasu spędził jednak zmagając się z bezczynnością. Leżał w namiocie, czytał. Jedyną aktywnością były prace konserwacyjne: sprzątanie, wzmacnianie namiotu kamieniami, ładowanie akumulatorów, schodzenie do umieszczonego kilka metrów pod szczytem magazynu po jedzenie. Wszystko przy temperaturach dochodzących do -70° i podmuchach wiatru osiągających nawet 200 km/h. Stracił włosy i paznokcie, przytył 15 kilogramów, miał poważne odmrożenia. Miał ciągłe halucynacje. Budził się w nocy z przekonaniem, że ktoś siedzi obok namiotu.
Zdarzało mu się mieć towarzystwo, jak kiedy do jego namiotu dotarł Japoński wspinacz. Jego towarzysz zmarł z odwodnienia tuż pod szczytem niżej. Garrido przyjął Japończyka, wsadził do swojego śpiwora, nakarmił, napoił i opiekował się nim do czasu, aż na szczyt dotarli kolejni członkowie ekspedycji.
Spędził na niemal 7000 m tylko jeden dzień więcej niż Ghillini i 1 marca 1986 roku zszedł na dół. Ten wyczyn zapewnił mu względną rozpoznawalność i uchylił nieco drzwi w gabinetach potencjalnych sponsorów. Garrido jednak nie był człowiekiem goniącym za tanią sensacją i trzy lata później zyskał szacunek nawet najbardziej ortodoksyjnie pojmujących czystość stylu himalaistów.
W Himalaje pojechał znowu w 1987. Duża ekspedycja miała zamiar atakować Everest od północy. Garrido i Francuz, Pierre Beghin byli trzecim zespołem próbującym dotrzeć na szczyt. Fatalne warunki zmusiły ich do wycofania się na wysokości 8700 m. Po powrocie do Hiszpanii, zaczął myśleć o czymś diametralnie innym. Nie odpowiadał mu styl takiej ekspedycji i nie dogadywał się zbyt dobrze z partnerami, jedynym rozsądnym wyjściem wydało się więc atakowanie najwyższych gór solo. Zamiast czekać do wiosny postanowił podnieść poprzeczkę i zrobić coś, czego do tej pory nikt nawet nie próbował zrobić. Zdobyć ośmiotysięcznik solo i bez tlenu… zimą.
Wybrał jeden ze zdobytych już zimą szczytów – Czo Oju. Po krótkich i intensywnych przygotowaniach, 19 grudnia 1987 roku opuścił Hiszpanię. Sam. Dopiero dotarłszy do Kathmandu zajął się uzyskaniem pozwolenia (co udało się załatwić dość szybko), zatrudnił dwóch Szerpów. którzy mieli mu towarzyszyć w czasie całej ekspedycji i ruszył w góry. Mini karawana dotarła do bazy na wysokości 5200 m po dwóch tygodniach od wyruszenia z Kathmandu. Kilka dni później Garrido i jego jedyny towarzysz – Tenzing – postanowili przenieść swoje dwa namioty nieco wyżej, na 5450 m.
Fernando czuł się na wysokości doskonale. Aklimatyzacja uzyskana podczas wyprawy na Everest na pewno w tym pomogła. Problemem była temperatura. Nawet bez wychodzenia wyżej zdarzało się że spadała do -35° C, a przez cały czas wyprawy ani raz nie przekroczyła 0°. Kilka dni po zainstalowaniu nowej bazy, pod koniec stycznia, wiejący ciągle silny wiatr zamienił się w istny huragan. Zniszczył oba namioty i zdawało się, że trzeba będzie się pożegnać z marzeniami zanim wyprawa na dobre się zaczęła. Jednak Tenzing, zamiast zarządzić odwrót, zaczął budować kamienny szałas, w którym ostatecznie spędził kolejne dwa tygodnie.
Szerpa wszedł z Hiszpanem tylko do 5850 m. Zostało do pokonania ponad 2300 m w pionie. Samotnie, z absolutnie minimalnym wyposażeniem, w środku himalajskiej zimy. Mimo rozpoznawalności, którą zapewnił mu wyczyn sprzed kilku lat, ale też z powodu przygotowywania wyprawy w szaleńczo krótkim czasie, Garrido nie uzyskał żadnego znaczącego wsparcia od sponsorów. Nie miał ani jednej butli z tlenem nie tylko dlatego, że chciał wejść na Czo Oju w najczystszym stylu, ale też dlatego, że i tak nie było go na to stać. Mało tego – nie mógł sobie pozwolić nawet na zakup radiotelefonów. Jedynym „środkiem łączności” była luneta, przez którą obserwował go Tenzing. W razie jakichkolwiek problemów, szanse na ratunek były absolutnie zerowe.
Fernando wystartował 1 lutego. Pierwszego dnia pokonał lodowiec i pierwszy skalny fragment docierając do 6450 m. Tam rozbił namiot. Następnego dnia wiatr wzmógł się na tyle, że Hiszpan zrezygnował z pójścia wyżej. Nie chciał jednak rezygnować i wycofywać się przy pierwszych trudnościach.
Po kolejnej nocy wiatr się nieco uspokoił i można było zacząć znowu zdobywać wysokość. Na ok. 6800 m Garrido musiał poradzić sobie z lodową ścianką i dopiero kiedy znalazł się na jej szczycie, zdał sobie sprawę, że prawdziwym wyzwaniem będzie pokonanie jej w drodze powrotnej, kiedy sił będzie miał znacznie mniej, bo… nie miał ze sobą ani kawałka liny. Parł jednak dalej. Na 7000 m rozbił kolejny biwak i historia się powtórzyła. Kolejny dzień był znów zbyt wietrzny, żeby myśleć o opuszczeniu namiotu. Wiatr był tak mocny, że Fernando przez chwilę myślał, że może być pierwszym człowiekiem, który przeleciał nad szczytem Czo Oju w namiocie 😉
Całą drugą noc bił się z myślami. Wiedział jak jego organizm reaguje po dłuższym czasie spędzonym na tej wysokości. Wiedział, że z każdą godziną będzie opadał z sił, i że cel zacznie mu się niemal za chwilę wymykać z rąk. Po północy wiatr nieco zelżał, i choć temperatura spadła poniżej -40° C, postanowił atakować szczyt. Pierwotnie planował kolejny biwak na 7600 m, ale teraz wiedział, że to byłoby niemal samobójstwo. Spędził na wysokości już cztery noce. Każda kolejna podwyższałaby i tak już ogromne ryzyko.
Zebranie się do wyjścia zajęło mu kilka godzin. Cały czas poddawał w wątpliwość swoje decyzje, a ekspozycja na dużą wysokość i zimno powodowały że wszystko działo się jakby wolniej. Na dodatek ubierał się nie wychodząc ze śpiwora. Ostatecznie zdecydował się postawić wszystko na jedną kartę. Zostawił w namiocie jedzenie, paliwo i wszystko co nie było absolutnie niezbędne. Wziął plecak ze śpiworem, zapasowymi rękawiczkami, goglami, czołówką i aparatem fotograficznym. Do pokonania miał 1200 m w pionie.
Idąc w górę dał się owładnąć przekonaniu, że musi dotrzeć na szczyt przed zmrokiem. Ta myśl tak mocno wbiła mu się w świadomość, że na 7600 m zostawił plecak, żeby niewielki nawet ciężar go nie spowalniał. Na 7800 napotkał 30-metrowy skalny próg, który pokonał zaskakująco łatwo. Od szczytu nie dzieliły go już żadne techniczne trudności.
Brnąć w śniegu rozmawiał z Arabami, których ostrzegał przed najbardziej niebezpiecznymi miejscami na drodze. Nikt oczywiście mu nie odpowiedział. Był zupełnie sam. Nieco poniżej szczytu śnieg zniknął. Garrido zdjął raki i biegiem (a w każdym razie najszybciej jak mógł) ruszył na wierzchołek.
Na szczyt dotarł tuż przed zachodem słońca. Znalazł tam tylko pustą butlę tlenową. Przez chwilę myślał, żeby zostawić zdjęcie żony jako dowód swojego wejścia, ale ostatecznie zrezygnował. To miejsce nie było tak wspaniałe i urzekające jak sobie wyobrażał.
Po dziesięciu minutach ruszył w dół. Powtórne założenie – automatycznych! – raków zajęło mu ponad pół godziny. Jego własny ślad w śniegu powoli zanikał. Po jakimś czasie zaczął widzieć wszystko jakby za mgłą. Bał się, że to objawy choroby wysokościowej, ale na szczęście schodził w dół i to wszystko co mógł w takiej sytuacji zrobić. Udało mu się szybko odnaleźć pozostawiony w czasie podejścia plecak. Schował się za skałą i w śpiworze postanowił przeczekać do świtu. Był odwodniony, ale próbował sobie pomóc wkładając w kompletnie zamarznięte usta kawałki lodu.
O świcie zaczął schodzić i następną noc spędził już w namiocie, który zostawił na 7000 m. Choć miał tam paliwo i jedzenie, a noc w namiocie była dalece bardziej komfortowa niż biwak, który spędził po zejściu ze szczytu, kolejnego dnia czuł się jeszcze słabszy. Idąc w kierunku bazy zatrzymywał się co kilka kroków i siadał na śniegu, żeby odpocząć. Pokonanie lodowej bariery, której się obawiał zajęło mu ponad godzinę.
Tenzing czekał na niego tam, gdzie się rozstali kilka dni wcześniej, na 5850 m. Dopiero teraz adrenalina zaczęła odpuszczać i mógł pomyśleć o tym czego właśnie dokonał. Był pierwszym i jak dotąd jedynym wspinaczem w historii, który zdobył ośmiotysięcznik zimą. W ekstremalnej wersji solowego wejścia bo ani na górze ani w bazie na dole nie było nikogo oprócz niego i bez wspomagania tlenem.
Garrido nie zdobył później żadnego innego szczytu w Himalajach. Na Everest wrócił jeszcze co prawda dwukrotnie jako lider wyprawy, ale tylko raz przypuścił atak szczytowy, z którego wycofał się zanim dotarł do obozu IV. Na Czo Oju stanął za to jeszcze dwukrotnie, w 2002 i w 2013. Po tej ostatniej wyprawie już nie pojechał w Himalaje.
Zajmuje się głównie organizowaniem turystyki wysokogórskiej w Argentynie – na szczycie Aconcagui był blisko 40 razy.