KOMERCJALIZACJA ZABIŁA DUCHA PRZYGODY

O polskim fenomenie kobiecych wypraw w góry najwyższe, problemach związanych z analizowaniem wypadków wspinaczkowych i motywacjach kryjących się za genezą książki Zaklętym w górski kamieńKRYSTYNĄ PALMOWSKĄ rozmawia ANDRZEJ MIREK.

ZDJĘCIE OTWARCIA / W drodze do obozu trzeciego na Gaszerbrumie II; fot. Wanda Rutkiewicz


NIE WYPADA ZACZĄĆ WYWIADU BEZ PYTANIA O TWOJE WSPINACZKOWE POCZĄTKI.

Gdy byłam nastolatką, ojciec od czasu do czasu zabierał latem naszą gromadkę – mam trójkę rodzeństwa – w Tatry. Lubiłam włóczyć się po szlakach, a zdarzało się, że i poza. Któregoś dnia patrzę, a tu mój rodzic pojawia się na tle nieba na czubku jakiejś turni i zjeżdża na linie w naszym kierunku. Jak się okazało, ojciec „poderwał” przypadkowo poznanych taterników, którzy mu pokazali, na czym polega zjazd. Bardzo mnie to zaintrygowało i utkwiło w pamięci. Ale prawdziwa inspiracja przyszła znacznie później, podczas lektury książki Wojsznisa Polacy na szczytach świata, którą dostałam pod choinkę. To opowieść o przedwojennych wyprawach naszych alpinistów w góry egzotyczne, z tą ostatnią, na Nanda Devi East, włącznie. Książka jest kompilacją rozmaitych dzienników, listów uczestników i przedstawia losy tych eskapad niejako od kuchni. Pomyślałam sobie: „jacy to fajni i ciekawi ludzie”, więc postanowiłam poznać ich środowisko. W ten sposób pojawiłam się w Klubie Wysokogórskim. Tam natknęłam się na jakąś bardzo elokwentną dziewczynę, która zdawała się wszystko wiedzieć. To była Anka Czerwińska, która akurat tego dnia wpadła na identyczny pomysł. Została moją stałą partnerką na wiele lat, chociaż oczywiście wspinałam się też z innymi osobami.

DLACZEGO TAK DOBRZE WSPINAŁO CI SIĘ Z ANNĄ CZERWIŃSKĄ? JESTEŚCIE PODOBNE, CZY MOŻE JAKO PRZECIWIEŃSTWA DOPEŁNIACIE SIĘ W ZESPOLE?

Tak naprawdę charakterologicznie jesteśmy zupełnie inne: ona jest otwarta, przebojowa, towarzyska,  na scenie czuje się w swoim żywiole, ja natomiast jestem bardziej wycofana. Na pewno się uzupełniałyśmy: Anka miała to, czego brakowało mnie i chyba vice versa. Miałyśmy podobne podejście do wspinania i motywowałyśmy się wzajemnie do sięgania po coraz trudniejsze cele. Była też kwestia zaufania. W momentach kryzysowych, które każda z nas przeżywała, jedna drugą wspierała. No i w pewnych wątpliwych sytuacjach, tak w górach, jak i poza nimi, potrafiłyśmy być względem siebie lojalne – bez tego nasz zespół nie przetrwałby tyle czasu.

Krystyna podczas wyprawy na Gaszerbrum II i III
fot. Wanda Rutkiewicz

JEŚLI SIĘ NIE MYLĘ, WE WSPINANIU NASTAWIŁAŚ SIĘ NA WYCZYN: PIERWSZE PRZEJŚCIA KOBIECE, REZYGNACJA Z DRÓG NORMALNYCH NA RZECZ TRUDNYCH…

Nie powiedziałabym, że to było nastawienie na wyczyn. Gdy wchodzisz w coś nowego, naturalne jest, że z czasem chcesz więcej – testować swoje granice, stawiając sobie coraz trudniejsze cele. Tym bardziej że w tamtych czasach wspinała się duża grupa ludzi, w tym też sporo dziewczyn, więc trzeba było wybierać ambitniejsze drogi, żeby się wyróżnić z tłumu i zakwalifikować na wyjazdy zagraniczne. Teraz trudno to sobie wyobrazić, ale wtedy nie było łatwo wyjechać w Alpy. W Tatrach szukałyśmy możliwie długich, trudno dostępnych dróg i dużo wspinałyśmy się zimą. Na przykład do dziś jestem dumna z zimowego przejścia filara Ganku, chociaż trwało aż trzy dni. To wszystko dobrze nas przygotowało do późniejszej działalności w Alpach i Himalajach.

ZE SWOICH PIERWSZYCH GÓRSKICH LEKTUR PAMIĘTAM WASZĄ OPOWIEŚĆ O MATTERHORNIE… DLACZEGO ON?

A dlaczego nie? Kiedy już zaczęłyśmy wyjeżdżać w Alpy, marzyłyśmy o zrobieniu trzech słynnych dróg: Filara Walkera na Jorassach, północnej Eigeru i właśnie północnej Matterhornu. Z tego udało nam się zrealizować ostatni cel. Najpierw przeszłyśmy tę ścianę z Anką latem 1977 roku, a potem Wanda Rutkiewicz zaproponowała połączenie sił i zimowe działanie w zespole kobiecym. I tak znalazłyśmy się 1978 roku w Zermatt. Nieopatrznie Wanda zabrała jako swoją partnerkę Irkę Kęsę, znakomitą skałołazkę, ale bez predyspozycji do wspinania zimowego, stąd późniejsze problemy w ścianie. Zrobiłyśmy drogę, ale niestety, żeby ratować Irkę, musiałyśmy w końcówce wezwać pomoc. Dzięki wspaniałej, bardzo ryzykownej akcji pilotów szwajcarskich – pogoda była wtedy okropna – Irena wyszła z tego cało, chociaż z poważnymi odmrożeniami. Szkoda jednak, że nasza wspinaczka skończyła się ewakuacją spod szczytu.

Na północnej ścianie Matterhornu
fot. Wanda Rutkiewicz

CZY POLSKA BYŁA FENOMENEM KOBIECEGO WSPINANIA WYSOKOGÓRSKIEGO?

W pewnym sensie chyba tak. Muszę tu podkreślić nieocenioną rolę Wandy, która wielkim nakładem sił zorganizowała kilka wypraw kobiecych, głównie w Karakorum, otwierając niejako drzwi do świata gór wysokich dla sporej grupy polskich alpinistek. Kiedy wyruszyła jej pierwsza wyprawa, w 1975 roku, wszystkie szczyty ośmiotysięczne były już zdobyte, ale jedynie dwa z nich miały wejścia kobiece. Stanęłyśmy więc przed szansą włączenia się do rywalizacji – chociaż wtedy z pewnością tak do tego nie podchodziłam. Ostatecznie Polkom przypadły pierwsze wejścia kobiece na trzy ośmiotysięczniki: Gaszerbrum II Haliny Krüger-Syrokomskiej i Anny Okopińskiej, „mój” Broad Peak i najbardziej honorny – K2 Wandy. Tyle samo wywalczyły Francuzki i Japonki, tylko Amerykanki mają o jeden więcej. Naszą specjalnością były wyprawy czysto kobiece, na Zachodzie tego typu przedsięwzięcia można policzyć na palcach jednej ręki.

CZYM RÓŻNI SIĘ WSPINANIE Z MĘŻCZYZNAMI OD DZIAŁANIA W KOBIECYM ZESPOLE?

Gdy wspinasz się z facetem, często on przejmuje prowadzenie i jemu przypada duża część tak zwanej czarnej roboty, na przykład dźwigania worów. W zespole kobiecym siły są bardziej wyrównane, więc jest to dla nas o wiele bardziej wytężające. Przypominam sobie noszenie zimą plecaków ważących grubo ponad 30 kilogramów – to ogromnie dużo dla osoby o wadze około 50 kilogramów. Podobnie zresztą jest zimą w ścianie: szpej był wtedy bardzo ciężki, więc musiałyśmy przeciągać wory, co zabierało mnóstwo czasu. Stąd z reguły wspinaczki w zespole kobiecym trwały dłużej. Miało to swoją dobrą stronę – byłyśmy nieźle przygotowane do biwakowania w górach wysokich.

Krystyna Palmowska podczas wyprawy na Broad Peak
fot. Anna Czerwińska

CZY MIAŁYŚCIE JAKIEŚ TRUDNOŚCI W ISLAMSKIM PAKISTANIE?

Nie przypominam sobie większych problemów. Miałyśmy tam zresztą głównie do czynienia z urzędnikami Ministerstwa Turystyki czy oficerami armii pakistańskiej, którzy są lepiej wykształceni niż reszta społeczeństwa. Ci odnosili się do nas chyba z większym szacunkiem niż do „swoich” kobiet. Zaproszono mnie kiedyś do domu, gdzie kobiety nie były dopuszczane do stołu. Media jednak faworyzowały nas: pamiętam na przykład, że nasze wejście z Anką Czerwińską na Rakaposhi wzbudziło sensację większą niż wejście męskie. Jeśli chodzi o tragarzy, to trzeba było tylko nie przekraczać reguł gry i nie ubierać się zbyt skąpo.

A ŚRODOWISKO WSPINACZKOWE JEST SZOWINISTYCZNE?

Spotkałam się z tego typu postawą, ale raczej sporadycznie, chyba zresztą częściej ze strony wspinaczy zagranicznych niż polskich. O ile pamiętam, koledzy patrzyli na nas raczej życzliwie, kibicowali nam. Ogólnie mogę powiedzieć, że się nie rozczarowałam, jeśli chodzi o moje pierwotne oczekiwania wobec całego środowiska.

CO ZADECYDOWAŁO O TYM, ŻE TO WŁAŚNIE TY SPROWADZIŁAŚ OFICERA ŁĄCZNIKOWEGO, KAPITANA SAEEDA AHMEDA, POZBAWIAJĄC SIĘ SZANSY WEJŚCIA NA GASZERBRUM II?

To była bardzo nietypowa sytuacja… Może jednak zacznę od paru słów wyjaśnienia. Początkowo mieliśmy, jako wyprawa, pozwolenie tylko na Gaszerbrum III, potem zostało ono rozszerzone na G II – dla grupy męskiej, kobiety nie miały jednak pozwolenia na „dwójkę”. No ale nasz oficer miał ambicje wspinaczkowe, a Wanda umiała rozgrywać takie sytuacje i uzyskałyśmy zgodę na wejście kobiece pod warunkiem, że Saeed będzie uczestniczył w ataku. Ostatecznie z górnego obozu wyruszyliśmy w czwórkę: Halina Krüger-Syrokomska, Anka Okopińska, nasz oficer i ja. W momencie gdy Saeed oznajmił, że źle się czuje, powstał problem. Ani Halina, ani Anka nie wykazywały najmniejszej ochoty do zejścia, chociaż Anka nie miała raków – zaginęły jej w tajemniczych okolicznościach. Pomyślałam sobie wtedy, że one są zespołem, ja jestem himalajską debiutantką i mogę poświęcić swoje ambicje dla dobra sprawy. Podjęłam więc decyzję, że to ja zejdę z Saeedem i oddałam Ance swoje raki. Przyznaję, że później ciężko to przeżywałam…. Cała historia miała jednak dobrą stronę, bo Saeed, mając wobec mnie dług, załatwił potem dla naszego klubu trudne do zdobycia pozwolenie na Rakaposhi. Polsko-pakistańska wyprawa na ten piękny, wysoki siedmiotysięcznik (już bez jego udziału) zakończyła się pełnym sukcesem.

Krystyna i Anna w bazie pod Broad Peakiem – protestują przeciwko stanowi wojennemu
fot. arch. K. Palmowskiej

DLACZEGO WYPRAWĘ NA K2 W 1986 ROKU UZNAJESZ ZA WAŻNIEJSZĄ OD TEJ ZWYCIĘSKIEJ NA NANGA PARBAT?

Według terminologii Zawady, wyprawa na Nangę w 1985 roku powinna być określona jako udana i szczęśliwa, gdyż zdobyłyśmy szczyt (we trzy: Anka Czerwińska, Wanda Rutkiewicz i ja) oraz wróciłyśmy w komplecie. Jednak  moje wspomnienia z różnych względów nie są najlepsze. Akcja szczytowa była dla mnie niesłychanie wyczerpująca – najpierw z uwagi na komplikacje spowodowane całkowitym zasypaniem naszego górnego obozu przez gigantyczną lawinę (miałyśmy ogromne szczęście, że nas tam wtedy nie było!), na dodatek pobłądziłyśmy w kopule szczytowej (coś takiego przytrafiło się zespołowi Txikona przy pierwszej próbie ataku szczytowego zimą 2015 roku),  przez co musiałyśmy po odpoczynku powtórzyć atak. W rezultacie wracałyśmy do cywilizacji kompletnie sponiewierane, dosłownie słaniając się na nogach. Potem zresztą, już w kraju, miałam jakieś komplikacje zdrowotne i trochę potrwało, zanim wróciłam do formy.

Z kolei wyprawa na południowy filar K2 w 1986 była najtrudniejszą, w jakiej uczestniczyłam – z punktu widzenia trudności technicznych, ale też z powodu wielu dramatów, których byłam świadkiem. Po latach widzę, że pomysł atakowania takiej drogi przez nasz babski zespół był szalony. A jednak mimo wszystko, mimo okropności, które tam przeżyłam, nie żałuję tego doświadczenia. Ani tego, że w krytycznym momencie, po biwaku na 8200 metrach, potrafiliśmy podjąć decyzję o wycofie – w przeciwnym razie ktoś inny napisałby Zaklętym w górski kamień

SKORO JESTEŚMY PRZY KSIĄŻCE… JAKIE SĄ TWOJE ULUBIONE LEKTURY GÓRSKIE?

Mówiłam już o Wojsznisie, ale z sentymentem wspominam klasykę literatury górskiej: przede wszystkim Niepotrzebne zwycięstwa Terraya, Moje góry Bonattiego, później The Savage Arena Taskera.Z polskich autorów oczywiście książki Wawrzyńca Żuławskiegoi JanaDługosza.

W bazie pod Nanga Parbat
fot. arch. K. Palmowskiej

CZY HIMALAISTA MUSI NAPISAĆ KSIĄŻKĘ PO KAŻDEJ WSPINACZCE?

Za moich czasów standardem było wydawanie książki po każdej bardziej znaczącej wyprawie, często sygnowanej przez jej kierownika. Uczestnicy rzadziej chwytali za pióro, chociaż mamy (albo mieliśmy) paru znakomicie piszących wspinaczy, takich jak Piotrowski czy Falco; klasą samą w sobie pozostaje Wojtek Kurtyka. No i były pozycje pisane przez dziennikarzy, z reguły w ścisłej współpracy z uczestnikami wypraw. Wbrew pozorom tego typu literatury nie powstawało jednak dużo, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę ówczesną masowość sportu wspinaczkowego.

JAKIE PODSTAWOWE BŁĘDY DOSTRZEGASZ PRZY WYDAWANIU KSIĄŻEK OBECNIE?

Ostatnio wyszło sporo ciekawych pozycji biograficznych i monografii. Generalnie jednak powiedziałabym, że jakość ustępuje miejsca ilości i jest wyraźna nadprodukcja tego typu literatury. Brakuje sita, które eliminowałoby pozycje błahe tematycznie czy zwyczajnie słabe. Najbardziej jednak złości mnie niechlujstwo – wypuszczanie niedopracowanych, rojących się od różnego rodzaju błędów pozycji, które zalewają rynek. Szczególnie żałuję złych przekładów znakomitych książek ukazujących się za granicą, bo te już raczej nie doczekają się drugiej szansy. Dlaczego nie można więcej czasu przeznaczyć na lepsze przygotowanie danej pozycji, zasięgnięcie fachowej opinii? Kiedyś była instytucja dwóch recenzentów – teraz, przy powszechnej tendencji do cięcia kosztów, to nieosiągalne. Literatura górska jest jednak tematem na osobne opowiadanie.

CO BYŁO GŁÓWNĄ MOTYWACJĄ POWSTANIA TWOJEJ OSTATNIEJ KSIĄŻKI?

Po pierwsze, chciałam uwiecznić wspaniałe postaci, które odeszły, a które w większości znałam. Przede wszystkim jednak uważam, że te historie powinny być zebrane jako swoiste ostrzeżenie dla następców. Według mnie wypadki są w naszym środowisku niejako tematem tabu, za mało się o nich mówi, przez co nie uczymy się na błędach. Fakt, że to bardzo trudna kwestia, dotykająca niezwykle delikatnych spraw, najeżona licznymi pułapkami… Sporo czasu zajęło mi znalezienie sposobu, jak do tego podejść.

Widok z biwaku (8200 m) na filarze K2, w stronę Ramienia K2, skąd za chwilę wyruszy na szczyt 7-osobowy zespół, w którym jest też Mrówka, 1986 r.
fot. Krystyna Palmowska

À PROPOS PUŁAPEK… PISZESZ O SWOICH KOLEGACH, CZĘSTO NIEŻYJĄCYCH. CZY TO NIE UTRUDNIA BYCIA OBIEKTYWNYM? A OSOBISTE SYMPATIE I ANTYPATIE? JAK OMIJAŁAŚ TE PRZESZKODY?

Przede wszystkim dokładałam starań, żeby obiektywnie przedstawić cały ciąg wydarzeń towarzyszących wypadkowi, potem zaś w możliwie pełny sposób zaprezentować stanowiska różnych ludzi, zabierających głos w dyskusjach na ten temat.

Sytuację ułatwiał mi fakt, że obecnie jestem trochę z boku wydarzeń, a więc mogę sobie pozwolić na niezależność. I jeszcze jedno: od historii, które opisuję, minęło sporo lat, umiem więc spojrzeć na wszystko z dystansu, który jest konieczny, jeśli chce się zachować obiektywizm.  Swoje oceny zamieszczam w komentarzu, który oczywiście jest subiektywny i może być kwestionowany – tym bardziej że w paru przypadkach wyraźnie angażuję się w obronę osób, które, jak przypuszczam, zostały niesłusznie osądzone. Czy uda mi się przekonać czytelników do mojego punktu widzenia? To się dopiero okaże, chociaż sygnały, które dotąd do mnie dotarły, są raczej pozytywne.

Z JAKIEGO POWODU OPIS WYDARZEŃ ZWIĄZANYCH ZE ŚMIERCIĄ RUTKIEWICZ NIE NADAWAŁ SIĘ DO TWOJEJ KSIĄŻKI?

Po pierwsze, losy Wandy były już wielokrotnie, szczegółowo opisywane i z pewnością będą jeszcze przedmiotem wielu publikacji, chociaż z technicznego czy medycznego punktu widzenia nie ma tam wielu rzeczy do odkrycia. Po drugie, uznałam, że jej dramat nie ma tego elementu dydaktycznego, o który mi chodziło. Do profilu książki bardziej pasowałby wypadek Ryśka Kołakowskiego, który zginął na naszej wyprawie na Makalu w 1988 roku. To był typ wspinacza, który nie potrafił się pogodzić z faktem, że nie ma predyspozycji do gór wysokich, że jego organizm nie jest w stanie dobrze się aklimatyzować. Być może ta historia powinna zostać kiedyś przypomniana.

Z Anną Czerwińską na bunkrach w Janówku
fot. arch. K. Palmowskiej

CZY UWAŻASZ, ŻE OPISUJĄC KONKRETNE WYDARZENIA, MOŻNA WYJAŚNIĆ WSZYSTKO DO KOŃCA?

Oczywiście, nie jest to możliwe, chociaż starałam się dotrzeć do jak największej liczby źródeł i do możliwie szerokiego kręgu żyjących świadków. Jednak były momenty, kiedy musiałam sobie powiedzieć: dość, muszę odpuścić, coś trzeba w końcu zostawić następcom. Są też kwestie, których chyba nie da się już wyjaśnić.

NA ILE WAŻNE JEST DOTARCIE DO PRAWDY DLA NIEJ SAMEJ? CHODZI O ZNALEZIENIE WINNYCH CZY WYCIĄGNIĘCIE WNIOSKÓW?

Mówisz o znalezieniu winnych, czy może kozłów ofiarnych? Gdy dojdzie do czyjejś śmierci w górach, mamy tendencję do szukania prostych odpowiedzi i wydawania pospiesznych sądów. Tymczasem, aby móc zrozumieć, jak doszło do wypadku, należy moim zdaniem możliwie szczegółowo przeanalizować ciąg okoliczności, inaczej wnioskowanie będzie ułomne. Najczęściej okaże się wtedy, że przyczyną wypadku jest niewiedza, brak wyobraźni albo zaburzenia świadomości – czynniki specyficzne dla gór najwyższych, w których niedotlenienie, wychłodzenie lub wyczerpanie rzutują na funkcjonowanie mózgu. Chociaż oczywiście bywa też, że ma się po prostu pecha, alpinizm to w końcu pasja obciążona dużym ryzykiem. Niebezpieczeństwa nie da się wyeliminować, szczególnie w górach typu alpejskiego. Właściwe wnioski – to dla mnie priorytet.

W STANACH ZJEDNOCZONYCH WYDAWANY JEST ROCZNIK ZAJMUJĄCY SIĘ WYŁĄCZNIE ANALIZĄ WYPADKÓW GÓRSKICH. WIDZIAŁABYŚ POTRZEBĘ STWORZENIA POLSKIEGO ODPOWIEDNIKA?

Ameryka to duże terytorium i sporo pasm górskich, w związku z tym materiału starcza na całą publikację, chociaż, jak pamiętam, same analizy wypadków są dość zwięzłe. W „Taterniku”, naturalnym miejscu do zamieszczania tego typu informacji, są już zamieszczane analizy wypadków w Tatrach. Gorzej jest z innymi górami, w których też dzieją się różne niedobre rzeczy. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego schowano do szafy wyniki prac komisji badającej bardzo znamienny, wyjątkowo tragiczny wypadek na Shivlingu w 2016 roku. Regułą jest, że jeśli sprawą nie zainteresują się media, to w czasopismach górskich jest na ten temat cicho. Mam nadzieję, że moja książka spowoduje zmianę takiego stanu rzeczy.

Anna Czerwińska i Krystyna Palmowska z Michałem Olszańskim na premierze książki w Lądku-Zdroju
fot. Stanisław Pisarek

PODCZAS LEKTURY ZASTANOWIŁO MNIE, JAK BARDZO MOGĄ SIĘ RÓŻNIĆ WERSJE UCZESTNIKÓW TYCH SAMYCH WYDARZEŃ. POTRAFISZ TO WYTŁUMACZYĆ?

To temat dla psychologa. Ludzie odmiennie zapamiętują, bo coś innego przykuwa ich uwagę, bo ich postrzeganie jest z rozmaitych powodów ograniczone, zwłaszcza w sytuacjach, gdzie w grę wchodzą emocje. Poza tym z upływem czasu szczegóły zacierają się w pamięci, człowiek spotyka się różnymi reakcjami i w pewien sposób je przyswaja, w rezultacie dochodzi do zmiany postrzegania sytuacji. Dlatego najcenniejsze są dla mnie zapiski na bieżąco.

DRUGA KWESTIA, KTÓRA MNIE ZDUMIAŁA, TO ROZMAITOŚĆ REAKCJI NA ŚMIERĆ W GÓRACH – OD REZYGNACJI Z DALSZEJ WSPINACZKI PO OBOJĘTNOŚĆ. JAK TO WYGLĄDA, KIEDY NA WYPRAWIE GINIE KTOŚ BLISKI?

Kwestionuję słowo obojętność – czyjaś śmierć zawsze porusza, zostawia ślad w tych, którzy są obok. Decyzja o losach wyprawy po wypadku faktycznie zależy od różnych czynników. O ile nagła, niespodziewana śmierć Halinki [Krüger-Syrokomskiej – przyp. red.] na K2 w 1982 roku nas nie podłamała – z wyjątkiem Anki Okopińskiej, która przy tym była – to wiadomość o śmierci Wojtka Wróża cztery lata później z miejsca zgasiła w nas ducha walki. Tym bardziej że ten duch był już mocno nadwątlony przez absolutnie unikalną serię wcześniejszych, fatalnych wypadków owego czarnego lata. Najmocniej jednak poruszyła mnie wtedy śmierć Mrówki [Dobrosławy Miodowicz-Wolf – przyp. red.] – zwłaszcza że prawie jej się udało…

ZNASZ OPINIĘ PROFESORA ZDZISŁAWA RYNA O HIMALAISTACH?

Znam trochę jego prac, chociaż nie są łatwe w odbiorze, bo pisane językiem naukowym. Wolę go słuchać lub czytać wywiady z nim… Przypominam sobie reakcje naszego środowiska na jego wczesne publikacje, w których charakteryzował alpinistów jako zamkniętych w sobie introwertyków, o cechach neurotycznych, poczuciu niższej wartości, znerwicowanych, nieprzystosowanych społecznie, odczuwających silną potrzebę kompensacji. Szczególną wesołość wzbudzały w nas terminy typu: „skłonności masochistyczne” czy „kompleks Edypa”. Pamiętam film, chyba o zimowej wyprawie, w którym co ciekawsze momenty były opatrzone komentarzami profesora, wzbudzającymi niepohamowane salwy śmiechu – mam nadzieję, że profesor się nie obrazi! Potem jednak zajął się on bardziej użytecznymi dla nas problemami, szczególnie psychopatologią dużych wysokości, i tu ma wkład nieoceniony. Przeczytałam jego dzieło życia, Góry – medycyna i antropologia.Warto byłoby popularyzować tę wiedzę, szczególnie jeśli chodzi owciąż słabo uświadomiony problem właściwej aklimatyzacji przed wspinaczką, koniecznej już w górach o wysokości szczytów alpejskich. 

W bazie pod K2
fot. arch. K. Palmowskiej

CO SĄDZISZ O NOWYCH TRENDACH I PRZEMIANACH WE WSPINACZCE?

Nie powiem nic oryginalnego. Mamy do czynienia z profesjonalizacją i specjalizacją w węższych dziedzinach, przy czym zdecydowana większość wybiera wspinaczkę sportową. Wspinaniem typu alpejskiego zainteresowana jest znacznie mniejsza grupa, jeszcze mniej ludzi udaje się w góry wysokie. Poza tym pojawił się na nowo odkryty skialpinizm, który wkroczył w Himalaje, wypromowany w Polsce przez fenomenalnego Andrzeja Bargiela. Osobnym problemem jest wciąż postępująca komercjalizacja, która zabiła już ducha prawdziwej przygody na wszystkich szczytach ośmiotysięcznych. Obecnie to Szerpowie odwalają całą czarną robotę dla klientów, którzy mają tylko wciągnąć się po poręczówkach na szczyt, słono za to płacąc. Zwyczajni wspinacze, którzy nie chcą się podporządkować regułom gry narzuconym przez organizatorów wypraw komercyjnych, stają się w tym układzie wrogami ludu. Według mnie jest to pogwałcenie idei wspinania. To zjawisko posuwa się jednak dalej. Komercyjna wyprawa na K2 zimą – to jakaś aberracja! Na wyniki tego eksperymentu przyjdzie jeszcze poczekać, mam tylko nadzieję, że obejdzie się bez wypadku.

A JAK SKOMENTUJESZ NAJŚWIEŻSZE WIEŚCI O ZIMOWYM WEJŚCIU NA K2?

Historyczny dzień! Myślałam, że batalia potrwa dłużej, słyszałam nawet opinie ekspertów, że na K2 być może w ogóle nie da się wejść zimą, przynajmniej bez tlenu. Jednak stało się. Udało się dzięki niezwykłemu zbiegowi okoliczności. K2 na chwilę łaskawie uchyliło drzwi, użyczając fantastycznej pogody, a w tym momencie duża grupa profesjonalnych wspinaczy czekała już w blokach startowych. Nepalczykom należą się wielkie gratulacje. Zwyciężyła dobra współpraca w dużym, świetnym zespole. Jednym z jego członków był Nirmal Purja – człowiek, który już wcześniej dokonał niemożliwego, zdobywając Koronę Himalajów w pół roku. Co znamienne, byli w tej 10-osobowej grupie Szerpowie z wyprawy komercyjnej, a nie jej klienci. Ciekawe, czy komuś jeszcze się uda wejść.

Fakt, zespół zrezygnował z idealistycznego założenia, żeby nie używać tlenu. Z tego powodu sceptycy będą oczywiście podważać to wejście, ale przypomnijmy, że Everest też został zdobyty z tlenem i też znaleźli się tacy, którzy odmawiali Polakom uznania tego osiągnięcia. Oczywiście jest nutka żalu, że nas tam nie było, ale powiedzmy sobie szczerze: obecnie za bardzo nie mamy armat do takiej walki, a akurat Szerpowie w pełni zasłużyli sobie na tytuł pierwszych zdobywców. I jeszcze jedno: to zwycięstwo było możliwe także dzięki poprzednikom, spośród których to właśnie Polacy mieli niezaprzeczalnie wkład największy. O tym trzeba pamiętać.

CO CHCIAŁABYŚ PRZEKAZAĆ MŁODSZYM WSPINACZOM?

Kluczem, moim zdaniem, jest właściwe ustawienie sobie hierarchii priorytetów. Przytoczę tu zestaw zasad, który znalazłam w książce Portera, Przeżyć dzień jak tygrys, a który szczególnie polecam uwadze następców: po pierwsze wrócić. Po drugie wrócić w przyjaźni. Szczyt jest dopiero na trzecim miejscu…


Tekst pojawił się w 278 numerze GÓR (1/2021).

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2025