K2 JUŻ ŁASKAWE DLA KOBIET

Długi czas uważano, że K2 nie lubi kobiet. W ciągu 50 lat od pierwszego wejścia na szczyt, czyli do 2004 roku, drugą górę świata zdobyło zaledwie pięć kobiet. Trzy z nich zginęły na zejściu, dwie na innych górach. W tym roku K2 było dla nas łaskawe. Na szczycie stanęło 25 kobiet, z czego dwie z Polski.

Tekst i zdjęcia / MONIKA WITKOWSKA

Zdjęcie otwarcia / Radość Moniki na szczycie K2


Do wyprawy na K2 dojrzewam długo. W swoim outdoorowym życiorysie mam między innymi Koronę Ziemi i trzy ośmiotysięczniki, ale kiedy w końcu rodzi się pomysł z K2, przychodzą też myśli, czy nie przeceniam swoich możliwości. Ci, którzy mnie znają ze wspinania w górach wysokich, przekonują, że powinnam spróbować. Skoro tak, rozpoczynam przygotowania. Doszkalam się, trenuję, czytam o wymarzonej górze wszystko, co się ukaże… Wyzwaniem staje się zebranie kasy – prywatne fundusze pokrywają część kosztów, ale manko wciąż mam. Finanse niemal w ostatniej chwili ratują dobrzy ludzie i kilka firm doceniających moją determinację i pasję.

A w międzyczasie… Ktoś uświadamia mi, że poza Wandą Rutkiewicz nie było na K2 żadnej Polki. Przez dobre 36 lat! „Fajnie byłoby taką wyprawą uczcić rok naszej himalaistki” – wpada mi do głowy na jakimś treningu (2022 to oficjalny, ustanowiony przez Sejm Rok Wandy Rutkiewicz).

WYSOKOŚCIOWE MULTIKULTI

Z licznych agencji, które organizują wyprawy na K2, wybieram nepalskie Seven Summit Treks. Z kilku powodów – między innymi dlatego, że ją znam (byłam z nią na Lhotse i na Manaslu), no a po doświadczeniach z ubiegłorocznym Broad Peakiem zdecydowanie wolę działać z Szerpami niż z pakistańskimi HAP-ami. Nie ukrywam też, że po prostu lubię międzynarodowe ekipy na wyprawach SST – nie przeszkadza mi, że nie mam swojego teamu, bo zawsze kogoś poznam, a w atmosferze multikulti bardzo dobrze się czuję.

W tym roku skład ekipy zdominowały dziewczyny. W bazowej mesie na posiłkach spotykam Irankę, Chinkę, Hiszpankę, Brytyjkę, Omankę, Ukrainkę, a pod koniec wyprawy dołącza jeszcze Dorota Rasińska-Samoćko, która na szczyt K2 dociera sześć dni po mnie (o tym, że będziemy dwie z Polski, dowiaduję się tuż przed wylotem do Pakistanu). Wśród panów mamy Malezyjczyka, Meksykanina, Włochów, Hiszpana, Ekwadorczyka (chłopak
bez dużej części stóp, które stracił w efekcie odmrożeń, jednak nie przeszkodziło mu w zdobyciu ośmiu ośmiotysięczników), a także Rosjanina deklarującego antyputinowskie i antywojenne poglądy. Wszyscy już mają doświadczenie w górach wysokich. W każdym razie ja ze swoimi trzema ośmiotysięcznikami raczej się nie wyróżniam – inni przeważnie mają ich więcej.

Po starcie z obozu I

DO DWÓJKI PRZEZ KOMIN

Do bazy pod K2 dojechać się nie da (chyba że na koniu), można jedynie dolecieć helikopterem albo po prostu dojść. Tydzień trekkingu mija szybko, zwłaszcza że ekipa okazuje się wesoła i szybko się zgrywa. Przez
lodowiec Baltoro szłam już w życiu trzy razy, ale tak dobrej pogody jeszcze nigdy tam nie utrafiłam. Niestety, pogoda ma to do siebie, że kiedyś się zmienia, tak więc po dojściu do bazy, kiedy marzę, aby zrobić sobie kilka dni restu, analiza prognoz nie pozostawia złudzeń: na wyjście aklimatyzacyjne trzeba wyruszyć jak najszybciej, bo następna okazja nadarzy się… nie wiadomo kiedy.

Pasang, Szerpa będący na tej wyprawie moim partnerem, przyznaje mi rację i następnego dnia o 4.00rano przemierzamy lodowiec w drodze do ABC, by potem, po zaśnieżonej stromiźnie, przeklinając cukrowaty śnieg i minilawiny, mozolnie zdobywać wysokość.

Zanim pogoda się zepsuje, spędzamy w górze trzy noce, z czego dwie w obozie drugim, na wysokości 6700 metrów. W międzyczasie cieszę się K2, jak tylko mogę… O tym, że kilka razy górę przeklinam, już nie pamiętam. Podoba mi się tu wszystko: urozmaicone wspinanie (w śniegu, lodzie i skale), widoki, atmosfera obozów. Mało tego, inaczej niż wielu osobom, frajdę sprawia mi nawet Komin House’a, który trzeba pokonać przed obozem drugim, jedno z najbardziej technicznych miejsc. Jego nazwa pochodzi od nazwiska Amerykanina, Billa House’a, który przechodził to miejsce w 1938 roku. Tyle że wtedy musiał iść w na żywca, podczas gdy teraz są poręczówki i łatwiej wyszukać chwyty i stopnie.

UROKI BRAKU INTERNETU

Po powrocie z aklimatyzacji mam wreszcie czas nie tylko na odpoczynek, ale też na nawiązywanie kontaktów towarzyskich. Wśród ciekawych osób, z którymi zaliczam pogaduchy, jest między innymi Nirmal Nims Purja – znamy się jeszcze z wyprawy na Lhotse – Sajid Sadpara (syn Alego, który zginął na K2 zimą rok temu) czy Norweżka Kristin Harila, która zaprasza mnie do swojego namiotu i pokazuje wełniane robótki, bo jak się okazuje, dla następczyni Nimsa dzierganie na drutach to reset od wspinania.

Dwa razy robię też spacer do bazy pod Broad Peakiem – w końcu trzeba się ruszać, a przy okazji odwiedzam licznych znajomych, którzy wybrali wspinanie na 12 pod względem wysokości górę świata. Są wśród nich także Polacy – dwie wyprawy (jedna między innymi z Ryśkiem Pawłowskim i Rafałem Fronią, a druga to emanująca pozytywną energią ekipa Beskid Expedition Team, z Mariuszem Hatalą jako liderem) oraz działająca zupełnie w pojedynkę Magda Poniatowska.

Magda i ekipa wyprawy „Beskidy” robią mi z kolei super niespodziankę, odwiedzając mnie w wieczór urodzin. Impreza, która się wówczas rozkręca, długo potem jest wśród mieszkańców bazy wspominana (pozytywnie, rzecz jasna!).

– Nie przypuszczaliśmy, że Polacy tak fajnie się bawią! – Gratulują mi potem różne osoby, bo rzeczywiście rodacy udowodnili, że z tańcem radzą sobie równie dobrze, jak ze wspinaniem.

Co ciekawe, czynnikiem integrującym wspinaczy w bazie pod K2 stał się w tym sezonie… brak internetu. Postawiony w miejscu zwanym Concordią maszt 4G w zeszłym roku działał zupełnie sprawnie, za to teraz słabo, albo wręcz wcale. Aby spróbować łapać zasięg, chodzimy na wzgórze, około 20 minut drogi od bazy, ale i tak sukces jest sporadyczny. Trzeba się pogodzić z tym, że bez internetu również da się żyć, a na to konto można posiedzieć w mesie i pogadać lub pograć w planszówki. W moim przypadku oknem na świat staje się komunikator Garmina, pozwalający na wysyłanie satelitarnych SMS-ów, a wrzucanie wieści na Facebooka przejmuje mój przyjaciel Adam Rowicki (dzięki!).

Drugie imię K2 to „Ekspozycja”

KOMINIARKA Z HIDŻABU

Mimo że okno pogodowe zapowiada się długie, decyzja o tym, kiedy wyjść w górę z nastawieniem na atak szczytowy, wcale oczywista nie jest. Większość osób celuje w początek okna (bo przecież nie wiadomo, kiedy te dobre warunki się skończą), inni boją się, że wyjście licznej grupy w jednym dniu spowoduje korki albo wręcz doprowadzi do tragedii (bo przy przymusowym czekaniu może skończyć się tlen, bo jeśli będzie zimno, to nabawić się można odmrożeń, bo wspinacze mimowolnie zaczną zrzucać kamienie itp., itd.).

– Wychodzę 18 lipca. – Po licznych rozterkach komunikuję Dawie, naszemu liderowi.

– Rób, jak chcesz, ale ja wyszedłbym dzień wcześniej – sugeruje Dawa.

Waham się, bo dzień wcześniej ma wciąż padać, ale ostatecznie zdaję się jednak na doświadczenie i intuicję mojego lidera. Jak się okazuje – wyszło optymalnie.

Na tym odcinku wspinam się razem z Nadirą, Omanką, którą bardzo polubiłam i która, mimo że w kraju gór ze śniegiem nie ma, do wyprawy jest bardzo dobrze przygotowana – dwa miesiące wcześniej była na Evereście, a przedtem na Ama Dablam.

– Muszę pokazywać zdjęcia, że jestem z tobą w namiocie, nie z facetami, bo inaczej w kraju mnie zhejtują – tłumaczy mi w obozie. To, że jest muzułmanką zdradza w stroju jedynie hidżab, który jest bardzo praktyczny, bo od razu służy jako kominiarka.

Na skałach Czarnej Piramidy, między obozem drugim i trzecim, mam mały kryzys. Nie chodzi o to, że sporo tam technicznego wspinania, a na dodatek lecą kamulce. Powodem moich przekleństw staje się ciężki plecak (obecność Pasanga nie zwalniała mnie z noszenia mojego ekwipunku) oraz odbierający siły kaszel wysokościowy, z którym na każdej wyprawie mam problem – inni też kaszlą, ale ja biję wszelkie rekordy i jak do tej pory nie znalazłam na to skutecznego lekarstwa.

POGODOWA ZAŁAMKA

W obozie trzecim zatrzymujemy się na dwie noce. Ta druga nie była planowana – po prostu czekamy, aż ekipa poręczujących Szerpów założy liny do szczytu. Dobrze się jednak staje, jako że drugiej nocy przychodzi zupełnie niespodziewane załamanie pogody, a lepiej mieć takie warunki w trójce, na wysokości 7650 metrów, niż w czwórce, na 8000. „Co z tą pogodą, do cholery!?” – daję upust zdenerwowaniu w satelitarnych SMS-ach, wysyłanych do Pawła, mojego męża, który sprawuje funkcję meteorologa. Kompletnie nic się nie zgadza – pogoda miała być super, a nie jest. Huraganowy wiatr, który zaskakuje nas nocą, sprawia wrażenie, że namiot zaraz odleci, a intensywne opady śniegu grożą lawinami. Nadzieja na atak szczytowy maleje z minuty na minutę, podczas gdy mąż odpisuje: „Sama mówiłaś, że Karakorum jest pogodowo nieprzewidywalne”. Na szczęście poranek znowu jest ładny: błękitne niebo, bezwietrznie i super widoki na Broad Peak, który od strony K2 wygląda chyba najładniej.

Przez większą część Drogi Cessena wspinaczom towarzyszy widok na Broad Peak (dominująca góra na dalszym planie)

PRAWIE PUSTY SZCZYT

Droga z trójki do czwórki to najkrótszy odcinek między obozami na K2 – większość osób przechodzi go w około cztery godziny. Tu już niemalże wszyscy działają na tlenie – wchodzi się przecież w strefę śmierci. Na miejscu mamy kilka godzin na rest. W teorii, bo zanim roztopimy śnieg, aby ugotować wodę, coś zjemy (nawet na wysokości mam apetyt), a ja jeszcze muszę zakleić materac, z którego uchodzi powietrze – na drzemkę zostaje raptem godzina.

Wyruszamy o 22.00. Marzną mi stopy (prognozy podają temperaturę odczuwalną –30°C), boli mnie brzuch, ale głowa pracuje dobrze. Przy osławionej Szyjce Butelki, czyli wąskim przejściu ograniczonym olbrzymim lodowym serakiem, skupiam się tylko na tym, żeby skutecznie wbijać raki i prawidłowo wpinać się w poręczówki. Asekuracja się przydaje, jest bowiem moment – już za Butelką, w pionowej ściance z twardym lodem typu blue ice – kiedy coś idzie nie tak, mój rak się obsuwa, a ja z sercem w gardle odpadam od ścianki. Zawisam na linie, nie mogę uregulować oddechu (czytaj: duszę się), a pierwsza myśl, jaka mi w głowie kołacze, to: „Nie, no nie dam już rady”.

Pasang siedzi kilka metrów powyżej i pomóc mi nie zamierza. Cóż, słusznie zakłada, że K2 to nie przedszkole – albo sobie poradzę, albo nie nadaję się na tę górę. Zbieram się w sobie, mobilizuję i za chwilę pokonuję lodową ścianę bezproblemowo. Za nią robi się zresztą o wiele łatwiej, bo do szczytu idzie się wprawdzie po wciąż stromym zboczu, ale już bez lodu – jest tylko śnieg (nie będę narzekać, że kopny).

Wschód słońca to istna bajka: spektakl barw i widok na niedaleki stąd szczyt. A na szczycie – wiadomo, radość, choć tak naprawdę trudno mi pojąć, że na nim jestem. O 6.59 wysyłam satelitarnego SMS-a do Adama i Pawła, że się udało, że tu dotarłam. Poza mną i Pasangiem jest tylko jeden trzyosobowy zespół, choć gdy zbieramy się do zejścia (spędzamy na szczycie bitą godzinę!) dociera kilka kolejnych osób. Wśród nich He Jing, Chinka, która na ośmiotysięczniki wchodzi bez butli. Swoją drogą niezła z niej „aparatka”. Bojąc się sprzeciwu rodziców, zataiła przed nimi, że jedzie na wyprawę – powiedziała, że spędzi wakacje ze znajomymi, w miejscu, gdzie nie ma łączności.

Obóz IV to już prawie 8000 metrów. Z tyłu widać potężny serak z wąskim przejściem zwanym Szyjką Butelki

DŁUGI POWRÓT

Rzut oka w dół uświadamia mi, że puchy na szczycie wkrótce się skończą – jakieś 100 metrów niżej widać sznureczek kolorowych postaci, co potem w mediach zobaczy świat, nabierając przekonania, że to teraz na K2 norma (a wcale nie). To grupa Nimsa – ponad 50 osób (20 klientów i 35 Szerpów). Minięcie się z nimi jest czasochłonne, ale na szczęście po nich znowu robi się pusto. Zjazdy po poręczówkach idą szybko i sprawnie, chociaż smutną refleksję budzi widok pozostawionego na linach Johna Snorriego, Islandczyka, który zginął w czasie ataku szczytowego zimą 2021 roku. Jego rodzina wystosowała apel, aby nie robić mu zdjęć, a już na pewno
nie udostępniać ich w internecie. Pozostaje mieć nadzieję, że wszyscy go uszanowani (ciała Alego Sadpary i Juana Pabla Mohra, którzy też wtedy zginęli, latem ubiegłego roku pochowano pod śniegiem w okolicach obozu czwartego).

Po ataku szczytowym i zwinięciu biwaku w czwórce schodzimy do trójki. Następnego dnia w planie mamy już dojście do bazy, ale realia weryfikują nasze zamiary. Owszem, startuję wcześnie, sama, bo Pasang ma mnie dogonić („Za pięć minut cię złapię!”), ale gdy na skałach Czarnej Piramidy mojego Szerpy wciąż nie ma, postanawiam na niego poczekać. Niestety, pięć minut zamienia się w półtorej godziny, w trakcie której wyprzedza mnie grupa Nimsa. Co to oznacza, można sobie wyobrazić – czekanie na liny do zjazdów. Choć z drugiej strony,
ze względu na kamienie, lepiej być nad taką grupą niż pod. W każdym razie tego dnia docieramy zaledwie do jedynki (już po zmroku) i tam też śpimy – z braku lepszego miejsca w namiocie rozbitym na takiej pochyłości, że pozycję do spania trudno nazwać horyzontalną. Jestem zmęczona, głodna i odwodniona – co z tego, że mam liofile (na wyprawach powyżej bazy nie korzystam z prowiantu agencyjnego), skoro już poprzedniego wieczoru Pasang oświadczył, że nie ma gazu… To akurat miało być po stronie agencji.

– Szerpowie w górach nie jedzą – śmieje się jego kolega, który też śpi z nami w namiocie.

Dla mnie to akurat kiepski żart. – Szerpowie może nie, ale ja tak – ripostuję.

Ostatnie metry przed szczytem są już niemal po płaskim

LOT PASANGA

Następnego dnia, kiedy zostaje nam już zejście z jedynki, dochodzi do przerażającej sceny.

– Spadł! Spadł! – Stawia mnie na nogi przerażający krzyk Hiszpana.

– Kto spadł? – Wysuwam głowę z namiotu, bo Pasang już wyszedł, a ja jeszcze kończę pakowanie.

– Twój Szerpa – mówi Hiszpan drżącym głosem

Jakieś 40 metrów niżej, na wystających ze śniegu skałach zauważam leżącego człowieka, który, sądząc po kurtce, jest Pasangiem. Okazuje się, że faktycznie, Nepalczyk potknął się o linki namiotu, a że stok był dość mocno nachylony, jego zjazd wyglądał fatalnie. Uratowały go wiszące po drodze poręczówki, których jakimś cudem zdążył się złapać. Plecak, który w trakcie koziołkowania zsunął mu się z ramion, znajdujemy kilkaset metrów niżej. Wolę nie myśleć, jak niewiele dzieliło Pasanga od tragedii.

Na pełną radość ze zdobycia szczytu czas przychodzi dopiero w bazie. Ci, którzy weszli na szczyt, są szczęśliwi, ci którzy nie weszli – rozgoryczeni, ale okolicznościowy tort zrobiony przez kucharza jedzą wszyscy. Ściskamy się z koleżanką – Omanką, cieszymy, no i liczymy, że wraz z innymi dziewczynami, które również zdobyły szczyt, odczarowałyśmy górę, która od tej pory będzie kobietom przychylna.

Dziękuję Partnerom wyprawy – firmom: TU InterRisk, Brother, Geers, Quest, Dr Irena Eris, Piekarnia – Cukiernia Eugeniusza Lipińskiego, OLX Sport, The North Face, Garmin, Himal Sport, Texet Polska, Zdrofit, LyoFood, ALE – Active Life Energy, Keen, Bezpieczny Powrót, Energizer oraz This1.


Tekst został opublikowany w 287 (4/2022) numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku
 – czytaj.goryonline.com

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2024