Dokładnie 35 lat temu, w noc sylwestrową, Krzysztof Wielicki dokonał jednego ze swoich największych wyczynów – samotnie stanął na szczycie Lhotse (8516 m n.p.m.), w dodatku w gorsecie, który nosił po uszkodzeniu kręgosłupa w górach. Było to (i jest takim do tej pory) jedyne w historii zimowe wejście na ośmiotysięcznik dokonane samotnie. Z tej okazji zapraszamy Was do lektury tekstu, będącym zarazem fragmentem najnowszej książki naszego himalaisty, w którym przybliża kulisy wydarzeń tamtego dnia.
Kilka sylwestrów spędziłem w górach. Pierwszy z moim partnerem, Bogdanem Nowaczykiem, na Małym Młynarzu w Tatrach – w ławeczkach na wiszącym stanowisku. Było fajnie i śmiesznie. Zupełnie inaczej niż w 1988 roku – ten sylwester mógł być moim ostatnim. Ale niebo mnie nie chciało, zaś piekło najwyraźniej zignorowało. Widocznie diabeł nie potrzebuje tam kolejnych wariatów.
Jestem na wysokości 7300 metrów. Jest 03.40 nad ranem. Zamierzałem obudzić się wcześniej, ale wygodny i ciepły śpiwór w dziurawym namiocie musiał mnie przenieść w krainę przyjazną i kochaną. Zerwałem się jak człowiek, który zaspał na pociąg. Jest jeszcze szansa, że zdążę. Zaraz, zaraz, to ja jestem kierownikiem tego pociągu, więc wszystko w moich rękach.
Nade mną pas żółtych skał i 1200 metrów do szczytu Lhotse (8511 m). Wczoraj opuściłem obóz drugi w Kotle Zachodnim, gdzie na wysokości 6500 metrów zostawiłem Ingrid, Andrzeja i Leszka. Każdemu z nich coś dolegało, tylko nie mnie. Symulować? Jakoś mi nie pasowało. Czułem się dobrze, chociaż uwierał mnie gumowo-metalowy gorset, który „nabyłem” w szpitalu we wrześniu, po wypadku na Bhagirati II. Na pocieszenie mówiłem sobie, że jest mi w nim cieplej.
Boże, dobrze, że nie widzi mnie tu mój lekarz, który zabronił mi noszenia plecaka przez dwa lata. Gdyby dowiedział się, że właśnie działam w Himalajach, na pewno skierowałby mnie do psychiatry. Ale tu mnie nie dorwie – w górach sam decyduję, co zrobię.
A tutaj, wysoko, potrafię się dobrze zorganizować. Najlepszy dowód, że dwa termosy herbaty przygotowałem sobie już wieczorem. Jeden opróżniam migiem. Nic nie jem. Zabieram ze sobą kombinezon przeciwwiatrowy, zapasowe rękawice, czapkę, szturm-żarcie i ów drugi termos. Wszystkie „niezbędniki” z wyjątkiem aparatu fotograficznego, który w niejasnych okolicznościach zniknął z namiotu podczas odwrotu Belgów i Szerpów z Przełęczy Południowej. Przykro pisać, ale to chyba niestety „robota” Szerpów. Każdy z nich chce zabrać coś do swojej wioski. Cóż, szkoda. Ma to jeden plus – będzie mi lżej!
Jest tak zimno, że zakładam kurtę puchową. Wychodzę z namiotu. Łysy świeci bladym światłem, ale wystarczy go do wspinania. Wieje, choć nie jest to huragan. Przechodzą mnie ciarki. Na wycof mam szansę tylko teraz. Znam siebie i wiem, że jak ruszę, to już nie zawrócę. Po krótkiej chwili wahania zwątpienia wygrywa wielkość wyzwania – pierwsze zimowe wejście na Lhotse!
Dosięgam starych lin poręczowych. Raki ledwo wbijają się w twardy lód, wyżej i wyżej. Przed pasem żółtych skał rezygnuję z lin, bo wyprowadzają za bardzo w lewo, wiodą na Żebro Genewczyków i dalej na Przełęcz Południową. Szkoda czasu, omijam skały z prawej strony. Dopiero na ich wysokości dostrzegam, jak daleko jest jeszcze do Kuluaru Reissa wyprowadzającego na szczyt Lhotse. Teren za to robi się lepszy, bo firnowy, więc mogę utrzymać dobre tempo i szybko osiągnąć 8000 metrów. Wygląda na to, że mam szczęście: jest przecież zima, a tu wiatr zamiast nasilać się – cichnie. Najwyraźniej bogowie mi sprzyjają. Trzeba to wykorzystać.
Pod kuluarem jestem po 10.00, a mój plan zakładał zameldowanie się w tym miejscu przed 9.00. Niby to tylko godzina, ale… Odganiam wątpliwości. Przecież pogoda zachęca, by nie oglądać się za siebie.Czuję duże zmęczenie. Moje tempo wyraźnie spadło. W kuluarze panuje totalny cień. Niby jest łatwo, ale za to oddech ciężki, a zimne powietrze powoduje kaszel. Chwilami mam wrażenie, że wyrwie mi przeponę.
Pokonuję kolejne progi, często wylodzone, brak tu śniegu. Z lewej strony na kuluar „kładzie się” nieprzychylna Grań Trzech Sióstr. Na prawej flance widzę nawet liny poręczowe, ale jak po nie sięgnąć, skoro są trzy, cztery metry powyżej dna kuluaru? Niech to cholera z tym brakiem śniegu w zimie!
Wreszcie znad ostatniego uskoku widzę dwa miniwierzchołki śnieżne: z prawej niższy, z lewej wyższy. Wdrapuję się na ten wyższy, ale trzy, cztery metry przed kopułką rezygnuję, bo boję się, że to nawis. Jest godzina 2.00 po południu. Co ja tu robię?! Zabieram kilka kamyków przed kopułką i zmykam.
Jest mi tak zimno, że nawet nie myślę o tym, że to pierwsze wejście zimowe, że jestem sam, że w gorsecie. Jedno jest pewne – teraz nie będzie łatwo, bo za dwie godziny przyjdzie zmierzch, a od namiotu dzieli mnie 1200 metrów w pionie. Teraz dopiero zaczynam czuć, że mam kręgosłup i że Th8 piecze jak cholera. Każdy krok w dół to uderzenie w kręgi. Próbuję obrać optymalną technikę. Może przodem do stoku. Odpada – to zabiera zbyt dużo czasu. Postanawiam więc odliczać sto kroków, potem zatrzymuję się, siadam, wbijam czekan w lód na sztywno i odpoczywam kilka minut. Jestem tak wyczerpany, że chwilami po prostu zapadam w letarg. Czasem budzę się dopiero po piętnastu minutach, a to bardzo groźne. Ile jeszcze tych setek przede mną? Wyziębiłem się mocno, a kręgosłup… Jakby mi ktoś przyłożył żelazko do pleców.
Z nadzieją patrzę w dół. Czy ktoś wyjdzie mi naprzeciw? Wiem, że tutaj nikt mi nie pomoże. Ale nawet obecność kogoś, kto czekałby w namiocie, byłaby wielkim wsparciem. Jest! Jest postać na podejściu do trójki! Dodaje mi to otuchy. Teraz wiem, że muszę dojść do obozu trzeciego, bo KTOŚ tam na mnie czeka.
Już o zmierzchu dochodzę do lin, które doprowadzają mnie do namiotu. A z niego wychyla się… Leszek, mój partner z zimowego wejścia na Everest. Jestem wykończony. Lechu wciąga mnie do środka. Duszę się od zimnego powietrza. Piję coś, co przypomina kawę. Ważne, że jest ciepłe i mokre. Krztuszę się. Leszek woła przez radio do Andrzeja i Ingrid: „Jest, jest żywy i cały, szczyt zdobyty!”. Ale do mnie to już nie dociera. Myślę tylko, jak złapać trochę ciepła.
Dzięki Leszku, że wspiąłeś się tutaj. Czasem mówię do moich młodszych kolegów: nie czekan, nie raki, nie ryż, kaszka czy czekolada, nie namiot, śruba lub hak, ale CZŁOWIEK się liczy. W latach naszej młodości było to oczywiste, a dziś… Nie jestem taki pewny.
Wchodzę do śpiwora, nie potrafię rozgrzać stóp. Znów będą problemy. Ale co tam. To będzie jutro. Dziś mamy wspaniały wieczór sylwestrowy z zaspą śniegu w namiocie. Nad Everestem znów wzmaga się huragan, wokół pustka. A w zasadzie – nie. Nie ma pustki. Jest PARTNER!
Krzysztof Wielicki
Powyższy tekst jest rozdziałem książki Krzysztofa Wielickiego „Jeden dzień z życia”, która ukazała się w 2018 roku nakładem wydawnictwa GÓRY BOOKS. Zainteresowanych tą pozycją odsyłamy do naszej internetowej księgarni – www.ksiazkigor.pl