Janusz Kurczab – In Memoriam

Opracowanie / Redakcja
Zdjęcia / archiwum Janusza Kurczaba
Zdjęcie otwarcia / W schronisku Tissi, 1969 rok


Urodził się w 1937 roku w Warszawie. Był wspinaczem, alpinistą, kierownikiem licznych wypraw, skialpinistą i trenerem (ukończył Studium Trenerów II klasy Akademii Wychowania Fizycznego w Krakowie).

Pierwszych przejść dokonywał w skałkach Jury Krakowsko-Częstochowskiej, kontynuując je także (w zimie i w lecie) w Tatrach i Alpach – ma ich na koncie ponad czterdzieści. Przełomowym osiągnięciem w jego karierze było pokonanie dziewiczego Filara Kazalnicy Mięguszowieckiej w 1962 roku. Nowe drogi poprowadził także na Kotle Kazalnicy (słynny Ściek, który przeszedł latem 1964, a następnie zimą 1971 roku), Młynarczyku, Gerlachu, Mięguszowieckim Szczycie i Małym Młynarzu.

Ma wiele osiągnięć w masywie Mont Blanc i Dolomitach: imponujące pierwsze zimowe przejście drogi Bonatti – Gobbi na Wielkim Filarze Narożnym (1971), a także pierwsze zimowe przejścia Direttissimy południowej ściany Tofana di Rozes (1964) i Via dell’Ideale na Marmoladzie (1973). Oprócz tego ma na koncie pierwsze przejścia letnie, w tym między innymi nową drogą na Les Droites (1967) oraz pierwsze polskie, na przykład Drogą Philippa i Flamma na Punta Tissi (1963), Filarem Wiewiórek na Cima Ovest (1963), drogą Ratti – Vitali na Aiguille Noire (1971) oraz drogą Major na wschodniej ścianie Mont Blanc (1973). Wspiął się również filarami Walkera i Croza.

Jedno z ostatnich publicznych wystąpień – podczas Spotkań z Filmem Górskim w 2014 roku
fot. P. Drożdż

Działał także w górach wysokich. W 1972 roku przeszedł w stylu alpejskim południowo-zachodnią ścianę Noszaka (7492 m) – drugiego pod względem wysokości szczytu Hindukuszu – a w 1974 roku wspiął się na Shisparé (7619 m). Był kierownikiem sześciu wypraw: w Hindukusz (1972), Karakorum (1974), K2 (granią wschodnią w 1976 i zachodnią w 1982 roku; mimo zaawansowanych prób – dotarto na wysokość, odpowiednio 8400 i 8250 m, pokonując znaczne trudności techniczne – niezakończone wejściem na wierzchołek), Makalu (1978 rok, bez zdobycia wierzchołka) i Manaslu (1980 rok, bez zdobycia wierzchołka). 

W latach 1955–1971 uprawiał także szermierkę, reprezentując Polskę między innymi podczas Igrzysk Olimpijskich w Rzymie w 1960 roku. Trzykrotnie zdobywał tytuł mistrza Polski w szpadzie – w 1961, 1965 i 1969 roku. Sukcesy odnosił także z drużyną warszawskiej Legii, triumfując w Klubowym Pucharze Europy w 1961 roku i zdobywając czternaście tytułów drużynowego mistrza Polski.

Był skarbnicą górskiej wiedzy: historycznej i topograficznej. Opublikował wiele artykułów i książek, był między innymi współautorem I, III i VI tomu Wielkiej encyklopedii gór i alpinizmu i autorem popularnych przewodników po Himalajach Nepalu, a w latach 2003–2007 redaktorem „Taternika”. Był także członkiem powołanej w 2014 roku Fundacji Narodowe Centrum Górskie – został szefem Centralnego Archiwum Górskiego, którego zadaniem ma być zbieranie, digitalizowanie i udostępnianie materiałów związanych z historią eksploracji gór przez Polaków.

Za swoje górskie i sportowe sukcesy był wielokrotnie nagradzany. Złotym medalem „Za Wybitne Osiągnięcia Sportowe” odznaczony został jako szermierz i alpinista, a w kwietniu bieżącego roku pośmiertnie Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi dla rozwoju sportów wysokogórskich i promowanie imienia Polski w świecie. Ostatnią prestiżową nagrodą, jaką otrzymał za życia był Super Kolos przyznany w marcu bieżącego roku w Gdyni.

Podczas pierwszego biwaku na Filarze Narożnym, 1971 rok

Marek Grochowski

Spotkałem się z nim w 1960 lub 1962 roku. Wspinaliśmy się razem na Źrebaku – to taka skałka w Podlesicach. Wtedy się zaprzyjaźniliśmy i wygląda na to, że nasza przyjaźń trwała ponad pół wieku. O przyjaciołach trudno się mówi…

Byłem prawie na wszystkich wyprawach organizowanych przez Janusza, za wyjątkiem tej na Noszak, bo nie chcieli mnie zwolnić z wojska. Janusz był znakomitym organizatorem. Na jego wyjazdach było po prostu świetnie, panowała bardzo dobra atmosfera. 

Po zaprzestaniu działalności w górach utrzymywaliśmy kontakt. Kiedy zachorował, jeździłem do niego raz w tygodniu. Ostatni raz widzieliśmy się trzy dni przed jego śmiercią.

Ryszard Szafirski

Z Januszem spotkałem się w Tatrach, pewnie w Morskim Oku, bo gdzieżby indziej. Ale nie od razu się z nim wspinałem – on już miał wyrobioną markę, ja zaczynałem. Po raz pierwszy razem wspinaliśmy się zimą w Tatrach w 1959 albo 1960 roku, w rejonie Doliny Jaworowej. Razem zdobywaliśmy ostrogi w Dolomitach. To był początek lat sześćdziesiątych, ostre uderzenie naszej generacji, dla której Kurczab był już guru. Kierownikiem tamtej wyprawy był Józek Nyka, w składzie znaleźli się Heinrich, Chrobak, Łaukajtys, Kurczab i ja. To było naprawdę ostre wspinanie.

Działałem w zespole z Januszem. Byłem napalony, a on analizował, dostosowywał cele do naszych możliwości, szczególnie że był bardzo dobrym topografem Dolomitów, znał też historie przejść. Chciałem zrobić bardzo trudną Drogę Comiciego, ale Jan się na to nie zgodził. Powiedział: „Jeśli chcesz się…” – tu użył słowa, którego nie przytoczę, bo nie wypada, ale chodziło o wspinanie – „to chodźmy na Drogę Philippa – Flamma”. Poszliśmy na lekko, jak na Mnicha Przez Płytę, może mieliśmy trochę więcej ubrań. Droga była bardzo trudna, ale my w tym czasie byliśmy dobrzy w te klocki. Nie pękaliśmy.

W pewnym momencie w trakcie wspinaczki musiałem pójść na stronę. To było 400 metrów do piargów. Gdy ubierałem portki, z tylnej kieszeni wypadł mi portfel z całą zawartością, a było tam około 200 dolarów. Nie miałem jeszcze doświadczenia, gdzie w czasie wspinaczki trzymać pieniądze. Aby pojechać w Dolomity, zapożyczyłem się i nie miałem już nic. Byłem załamany. Gdy wróciłem do Janusza, powiedział: „Jakoś z tego wyjdziemy, ja ci pomogę. Machnij na to ręką”. W momencie, gdy mówił ostatnie słowa, rozległ się dźwięk – z jego ręki spadł zegarek i rozbił się… Wtedy jednak byłem tak podłamany, że Janusz bez słowa przejął prowadzenie następnego wyciągu, choć było mu pewnie trudniej – ja byłem zasuszony szkielecik, a Janusz zawsze był okrąglaczek.

Janusz był też osobą, która wprowadziła mnie w tajniki handlu. Zaczęło się to jeszcze we Włoszech. Sztandarowym produktem sprowadzanym z Włoch były szpilki. Przebicie mieliśmy szalone. Polki szalały za tymi butami na piętnastocentymetrowym obcasie. Hitem były też garsonki z Paryża i tusz do rzęs z Londynu. Handel nie był wcale taki prosty, był to cały system, zaczynało się od wywiezienia dolarów z Polski. Potem trzeba było na Zachodzie znaleźć firmę, która kupowała towar. Janusz był dobry w te klocki.

W 1969 roku Andrzej Zawada dzwoni do mnie, a mieszkałem już w Zakopanem, i mówi: „Rysiek, czy pojechałbyś w Himalaje?”. To tak, jakby zapytać wygłodniałego psa, czy chce pół kilo kiełbasy. W tym czasie utworzyły się dwie kliki: Zawady i Kurczaba. Obydwaj pretendowali do kierowania wyprawami w góry wysokie i obydwaj mieli kompetencje. Jeśli ktoś jeździł z Zawadą, to nie jeździł z Janem, bo tak jakby nie wypadało. Musiałem któregoś zdradzić. Zdradziłem Jana, bo zapisałem się do kliki Zawady.

Oczywiście na gruncie prywatnym pozostaliśmy kolegami. Utrzymywaliśmy kontakt, choć spotykaliśmy się raczej towarzysko, nie w górach. W 2012 roku razem z jego szkolnym kolegą Andrzejem Sławińskim, który, podobnie jak ja, mieszka w Kanadzie, wymyśliliśmy, że zaprosimy Janusza do nas, pokażemy mu tutejsze góry. Spędził u nas półtora miesiąca, zjeździliśmy wspólnie z moją żoną Bożenką i Januszem około 3000 km.

Zawsze, gdy miałem jakiekolwiek wątpliwości związane z historią taternictwa czy alpinizmu, dzwoniłem do Janusza. Był chodzącą encyklopedią.

W drodze na Shisparé i Ghenta Sar, 1974 rok

Leszek Cichy

Janusz był moim pierwszym kierownikiem. Miałem 23 lata i brałem udział w wyprawie w Karakorum. PZA obiecało rekomendację, ale pod warunkiem, że dołączymy do wyprawy dobrego, doświadczonego kierownika. Został nim Janusz. Byliśmy młodzi, sprzeciwialiśmy się temu pomysłowi, ale w trakcie wyprawy okazało się, że był to strzał w dziesiątkę. Osiem osób zdobyło Shisparé (7611 m), Janusz dodatkowo samotnie wszedł na dziewiczy szczyt Ghenta Sar (7090 m). Był to jego najwyższy wierzchołek.

Później dwukrotnie uczestniczyłem w wyprawach, którymi kierował: na K2 i Makalu. Miał zupełnie inny styl niż Zawada. Andrzej to typ uroczego bałaganiarza, który nie tyle szefuje, co zezwala na pomysły. Janusz z kolei kierował wyprawą – może czasem zbyt ściśle. Był szalenie rzeczowym, uczciwym, do bólu przewidującym człowiekiem. Współpraca z nim była bardzo konkretna. To jeden z trzech – obok Andrzeja Zawady i Piotra Młoteckiego – wielkich kierowników wypraw. Później rolę tę podjęła Wanda Rutkiewicz, choć już w innej skali, a jeszcze później Janusz Majer i Krzysio Wielicki.

Janusz miał być kuratorem „żywego” muzeum w Zawoi [Centrum Górskie Korona Ziemi – przyp. red.]. Żałuję, że odszedł, bo był do tego celu najwłaściwszą osobą. Ludzie gór z reguły nie lubią archiwizować, to mrówcza praca. Oni chcą przebywać w górach, działać. Wielu himalaistów zdeponowało u Janusza swoje materiały z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Jego praca archiwisty jest nie do przecenienia i uważam, że – poza względami osobistymi, emocjonalnymi – to jest największa strata, jaką ponieśliśmy. Przez długi czas nie znajdzie się moim zdaniem osoba, która go zastąpi.

Droga Hasse-Brandler na Roda di Vael, 1981 rok

Bartosz Krawczak – prezes Centrum Górskiego Korona Ziemi w Zawoi

Janusz bardzo zaangażował się w prace nad powstaniem Centrum Górskiego Korona Ziemi oraz Centralnego Archiwum Górskiego, którego był dyrektorem. Archiwum w jego mieszkaniu było nowoczesne i bardzo starannie posegregowane w odpowiednie działy, foldery, katalogi. Gdy pytałem go o konkretną rzecz, wiedział, gdzie jej szukać, bo swoje archiwum miał przede wszystkim w głowie. Mówił: „Mam to w tym i tym katalogu, w takim a takim folderze”. Ja mam 35 lat, Janusz był panem przed osiemdziesiątką, ale zazdrościłem mu biegłości w posługiwaniu się nowoczesnymi metodami archiwizowania. Kiedyś nie umiałem poradzić sobie z nowym skanerem. Przekazałem go Januszowi i nie mogłem ukryć podziwu, gdy podczas wizyty u niego zobaczyłem, jak sprawnie i bez problemów obsługuje urządzenie. Był w tej dziedzinie bardzo postępowy i nowoczesny – zdawał sobie sprawę, że archiwistyka idzie w tę stronę. Potrafił bardzo efektywnie zdobywać materiały archiwalne – wiedział, czego szuka i od kogo może daną rzecz dostać. Nawet w trakcie choroby – mimo że rozumiał, że jest z nim już źle – ciągnął do przodu: pracował, planował.


Tekst został opublikowany w 243 (2/2015) numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku
 – czytaj.goryonline.com

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2024