HERVÉ BARMASSE – Zostawić własny ślad

Zdjęcie otwarcia / Hervé Barmasse z jego ulubioną górą w tle; fot. Damiano Levati/The North Face
Rozmawiał / Piotr Drożdż


Pochodzi z rodziny o ogromnych przewodnickich tradycjach. Jest jednym z najlepszych włoskich alpinistów młodego pokolenia. Zarówno on sam, jak i jego ojciec Marco na trwałe zapisali się w historii eksploracji wspinaczkowej Matterhornu, wytyczając nowe drogi, dokonując pierwszych przejść solowych, zimowych i niesamowitych łańcuchówek. Na co dzień prowadzi klientów na Monte Cervino. Trudno więc o lepszą osobę, która opowiedziałaby nam o szóstym szczycie Alp – zarówno o swoich przygodach na jego ścianach, jak i o różnych aspektach praktycznych, ważnych dla jego przyszłych zdobywców.

Możesz powiedzieć coś więcej o imionach Matterhornu, który Włosi nazywają Cervino? O ile się nie mylę, istnieje także lokalna nazwa.

Wszyscy znają nazwę Matterhorn, niektórzy kojarzą włoską Monte Cervino. Ale w naszej dolinie, w Valtournanche, jest to Le Gran Becca, co oznacza „dużą górę”. Ciekawostką jest to, że oryginalna włoska nazwa brzmi Mont Servino, a pochodzi od łacińskiej nazwy lasu u stóp góry. Później Horace-Bénédict de Saussure zaczął przez pomyłkę pisać ją przez „C” i tak już zostało.

W młodości uprawiałeś narciarstwo i początkowo koncentrowałeś się na tej dyscyplinie sportu, nie na alpinizmie. Mimo to podejrzewam, że byłeś bardzo młody, kiedy stanąłeś na szczycie Matterhornu, biorąc pod uwagę fakt, że nową drogę na tym szczycie wytyczyłeś w wieku zaledwie 23 lat.

Po raz pierwszy wszedłem na górę granią Lion, kiedy miałem siedemnaście lat. To było 28 października. Mój ojciec powiedział, że warunki są idealne, ale jeśli mamy to zrobić, musimy wejść po bożemu, jak nasi przodkowie, czyli z Breuil Cervinia na szczyt i z powrotem w ciągu jednego dnia. Później jeszcze jakiś czas koncentrowałem się na karierze narciarskiej, ale kiedy także ja zostałem przewodnikiem – gwoli ścisłości w wieku 22 lat – wytyczyłem nową drogę. Nie było to nic wybitnego czy bardzo trudnego, ale stanowiło mój pierwszy krok w zostawianiu śladu na Matterhornie.

Hervé Barmasse
fot. arch. Scarpa

To był wariant na południowej ścianie do drogi Casarotto – Grassi.

Tak, planując swoją drogę w 1983 roku, Renato Casarotto i Gian Carlo Grassi mieli zamiar pokonać charakterystyczną płytę, ale ostatecznie ominęli ją prawym ograniczeniem. W 2000 roku postanowiłem zrealizować ich pierwotny pomysł i tak powstała droga Per Nio, niespecjalnie trudna, bo prezentująca stopień 6a–6a+, ale bardzo ładna. Jakość skały na Matterhornie jest albo bardzo zła, albo bardzo dobra. Na tej drodze była świetna.

Którą z dróg na południowej ścianie mógłbyś poleciłbyś w pierwszej kolejności? Chodzi mi o taką, która byłaby piękna i względnie bezpieczna.

Direttissimę. Tyle że trzeba ją zrobić w zimie, ewentualnie w kwietniu, najpóźniej w maju, jeśli jest zimny, bo jeżeli wybierzemy się na południową ścianę w czerwcu czy lipcu, będziemy narażeni na spadające kamienie. To piękna linia. Poza tym południowa ściana jest wyższa niż północna – ma 1300, a nie 1000 metrów, jak na przykład Droga Schmidów. Direttissima jest także trudniejsza, niektóre wyciągi są naprawdę eksponowane.

Podsumujmy twoją dotychczasową działalność na Matterhornie. Ile dróg zrobiłeś na tym szczycie?

Dwanaście różnych. Wytyczyłem trzy nowe drogi: wspomnianą na południowej ścianie, w zimie 2010 roku Couloir Barmasse wspólnie z moim ojcem oraz nową linię na Picco Muzio w 2011 roku. Dzięki temu ostatniemu przejściu zostałem drugim człowiekiem, po Bonattim, który wytyczył na tej górze nową drogę solo. Jeśli chodzi o przejścia pozostałych linii, cztery z nich pokonałem jako pierwszy samotnie. Wreszcie ostatnim osiągnięciem była solowa łańcuchówka zimą, łącząca wszystkie granie. Na ten moment to tyle, ale mam czas, aby powiększyć tę kolekcję. Nieprzypadkowo nie robiłem niczego na północnej ścianie. Nie mogę jednak tego teraz wyjaśnić, bo wiąże się to z projektem, który mam w głowie. Ale przyjdzie czas, że będę mógł wyjawić, o co chodzi (śmiech).

Hervé Barmasse podczas wytyczania solo nowej drogi na Matterhornie
fot. Damiano Levati

Niech zgadnę: pewnie masz zamiar przejść jakąś łańcuchówkę, która zakłada pokonanie którejś drogi na północnej ścianie onsajtem. Ale nie będę cię  ciągnął za język. Poczekajmy.

Mój ojciec pierwszy raz przeszedł Drogę Schmidów z klientem. To był jego „sposób” na nią. Wiedział, że nie jest zbyt trudna, więc czekał, aż pojawi się możliwość zrobienia jej w wyjątkowy sposób. Wzorując się na nim, też planuję coś unikalnego.

A ile razy byłeś na szczycie Matterhornu, licząc wspinaczki z klientami?

Nie liczyłem, ale liczba tych wejść zawiera się zapewne w przedziale 50–100. Myślę, że bliżej setki.

Z klientami najczęściej wspinasz się granią Lion?

Tak, najczęściej Lion, czasem Hörnli. Ale zwykle wybieram tę pierwszą, bo jakość skały jest trochę lepsza i tłumy nieco mniejsze. Jedynym problemem, z punktu widzenia przewodnika, jest to, że wejście granią Lwa z klientem zajmuje zwykle dwa dni, a nie jeden, jak na Hörnli. A pieniądze, jakie się dostaje, są dokładnie takie same (uśmiecha się).

Wchodzimy na pole typowych rozterek przewodnickich (śmiech). Możesz pokrótce scharakteryzować wszystkie granie? Czy to prawda, że obecnie nawet na Zmutt są jakieś poręczówki?

Nie, szwajcarscy przewodnicy w najtrudniejszym miejscu tej drogi postanowili dodać kilka spitów. W przyszłości można by rozważyć ich usunięcie, bo dla mnie ta grań jest najciekawsza – dzika, długa, a kąt, pod jakim oglądasz z niej Matterhorn, jest wyjątkowy. Grań Furggen również jest fajna, ale początek nie różni się od tego, co znajdziemy na Hörnli – nie ma tam żadnych trudności. Tylko końcowych dwieście–trzysta metrów jest naprawdę trudne, bo musisz przejść 5/5+ w rakach. Jeśli jednak ktoś chce przeżyć coś szczególnego, prawdziwą alpejską przygodę, szczerze polecam Grań Zmutt.

Selfie na szczycie Matterhornu podczas łańcuchówki
fot. arch. Hervé Barmasse

Czy planując łańcuchówkę, od początku zamierzałeś robić identyczną kombinację, jaką przeszedł twój ojciec?

Mój ojciec nie był pierwszy. Przed nim zrobił ją zespół dwóch przewodników z Zermatt. Postanowili w lecie wejść trudniejszymi graniami i zejść łatwiejszymi. Później mój ojciec zdecydował się pójść o krok dalej. Wychodząc z założenia, że w alpinizmie konieczne jest ryzyko, nie chciał po prostu iść z partnerem i zrobić rekordu czasowego. Zdecydował się przejść tę łańcuchówkę samotnie w ciągu jednego dnia. Zrobił wówczas przy okazji pierwsze solowe przejście Strapiombi Di Furggen – ostatniej części grani Furggen, a całość zajęła mu 15 godzin. Jego trasa wyglądała następująco: wszedł granią Furggen, zszedł Hörnli, przetrawersował pod północną ścianą, aby wejść w grań Zmutt, a następnie zszedł granią Lion. W ten sposób pokonał w górę i w dół wszystkie granie, nie powtarzając ani jednego odcinka.

Kolejna łańcuchówka była autorstwa Hansa Kammerlandera i Diego Welliga, którzy w 1992 roku postawili sobie za cel wejście wszystkimi czterema graniami w ciągu 24 godzin. To oczywiście wymagało wchodzenia i schodzenia tymi samymi drogami (grań Hörnli pokonali łącznie cztery razy – trzy razy w dół i raz w górę), a koncept był typowo sportowy – główne kryterium stanowił rekord. Trudno bowiem mówić o jakimkolwiek ryzyku, kiedy dwóch tak świetnych alpinistów i przewodników wspina się w zespole, i to w sezonie letnim, po drogach, na które zabierają klientów.

Ja więc postanowiłem poszukać innego wyzwania: chciałem trzymać się oryginalnej idei łańcuchówki, która wydawała mi się bardziej logiczna, ale przejść ją samotnie i zimą. Sezon 2013/2014, a wtedy dojrzałem do tego przedsięwzięcia, utrudnił mi jego realizację, bo okazał się bardzo śnieżny – odnotowano największe opady od 1950 roku. Kiedy na tych graniach jest bardzo dużo śniegu, wspinanie dalej jest stosunkowo łatwe technicznie, ale staje się wyjątkowo ryzykowne.

Które fragmenty były najbardziej ryzykowne?

Niebezpieczne było zejście granią Hörnli, bo wiele razy zrzucałem małe lawinki. W tym sezonie nikt tej drogi nie robił. Bardzo ryzykowne było też zejście na Touffe de Zmutt, gdzie „płynąłem” w śniegu. Wreszcie ostatnia część Zmutt, na której mała lawinka przewiozła mnie przez kilka metrów i jakimś cudem udało mi się zatrzymać.

Na szczycie Matterhornu
fot. Hervé Barmasse

Czemu robiłeś tę łańcuchówkę w tak złych warunkach? Nie lepiej było poczekać na nieco lepsze?

Cóż, jeśli chce się być uczciwym wobec siebie jako alpinisty, trzeba przyznać, że czasem wspinanie zimą nie jest zimowe, bo warunki są letnie. Decydując się na przejście zimowe, warto więc spróbować zmierzyć się z typowymi warunkami dla tej pory roku. A to była prawdziwa wspinaczka zimowa, gdzie trudne warunki są częścią gry, w którą decydujesz się grać. Trenowałem przez dwa miesiące, aby ją zrobić i kiedy przyszedł pierwszy tydzień stabilnej pogody, zdecydowałem się wystartować. Nie miałem zamiaru czekać do następnego sezonu.

Rozumiem, że ta łańcuchówka jest swego rodzaju logiczną konsekwencją twoich wcześniejszych wyczynów na Matterhornie.

Tak. Zacząłem od nowej drogi-wariantu do Casarotto – Grassi. Później zrobiłem kilka pierwszych przejść solowych, między innymi południowej ściany. Wreszcie otworzyłem nową drogę zimą z ojcem, a następnie wytyczyłem samotnie nową drogę. Powstało pytanie, co mogę jeszcze zrobić, bo dołożenie kolejnego wyczynu z gatunku tych, które już robiłem, nie było tak inspirujące. W ten sposób powstała idea samotnej łańcuchówki zimą. Po niej znów będę musiał coś wymyślić.

Podejrzewam, że kiedy porównasz sprzęt, jaki masz do dyspozycji, z tym, którego w 1985 roku używał twój ojciec, różnice będą ogromne.

Zdecydowanie. Choćby sama lina: mój tata, aby przejść pierwszy wyciąg Stratiombi Di Furggen używał dwunastomilimetrowej liny. Ja asekurowałem się ośmiomilimetrową. Różnica jest ogromna, zwłaszcza, że głównie niesiesz tę linę w plecaku. Podobna przepaść dzieli klasę naszych butów – mój tata używał wtedy starych butów Galibier.

Marco i Hervé Barmasse w 2012 roku
fot. Piotr Drożdż.

Które osiągnięcie twojego ojca na Matterhornie było dla ciebie najbardziej inspirujące?

Nie wskazałbym na jedną drogę przez niego wytyczoną czy zrobioną z klientem, ale raczej na sposób patrzenia na góry i cele alpinistyczne, którego mnie nauczył. Pokazał mi, jak wykorzystać swoją kreatywność i fantazję, widzieć inaczej niż pozostali, aby zrobić coś nowego i zostawić własny ślad. Dlatego zawsze podkreślam, że największą inspirację stanowi to, co przekazał mi o istocie alpinizmu, a nie to, czego dokonał. Chociaż kiedy otworzył Direttissimę nie z alpinistą, ale z klientem (bardzo silnym, ale jednak…), to było coś wyjątkowego. Zwykle tego typu przedsięwzięcia robi się z równorzędnym partnerem.

Jesteś w stanie wskazać jeden idealny dzień, jaki spędziłeś na Matterhornie?

To trudne, bo są aż trzy takie dni. Pierwszy, kiedy otworzyłem drogę z moim ojcem. Drugi, kiedy zrobiłem samotnie nową drogę i trzeci po łańcuchówce. Niby nie było trudno, ale musiałem stawić czoła tak wielkiemu ryzyku, że poczułem niezwykły przypływ szczęścia, kiedy byłem już bezpieczny.

W schronie czekał na ciebie ojciec.

Tak, czekał w Cappana Carel. Dla mojego taty była to trochę dziwna sytuacja. Rozmawialiśmy o moich planach, o tym, że chcę zrobić coś wyjątkowego. Rozumiał moje motywacje jako wspinacz, ale równocześnie ciężko mu było wyjść z roli ojca i zaakceptować to, że chcę się wspinać solo, co oczywiście zwiększało ryzyko.

Jaki system asekuracji wykorzystywałeś podczas solówek? Był to tradycyjny prusik, przyrząd soloist czy może jeszcze inny patent?

To zależy od trudności technicznych: jeśli są bardzo duże, asekuruję się za pomocą zmodyfikowanego gri-gri, a kiedy nie jest tak trudno, używam prusika. Gdy otwierałem nową drogę solo, musiałem się asekurować, bo teren był bardzo pionowy, a wspinanie wymagające. Kiedy jednak robiłem łańcuchówkę, asekurowałem się za pomocą prusika tylko na pierwszym wyciągu Strapiombi Di Furggen. Ostatecznie okazało się, że nie stosowałem asekuracji na żadnym innym wyciągu, chociaż oczywiście cały czas niosłem linę w plecaku. Podczas pierwszego przejścia solowego południowej ściany też używałem tylko prusika.

Hervé na grani Zmutt podczas zimowej łańcuchówki łączącej cztery granie Matterhornu,
fot. arch. Hervé Barmasse

Jak postrzegasz wyczyny takie, jak Kiliana Jorneta, który wbiegł z Breuil-Cervinia na Matterhorn i wrócił na miejsce startu w trakcie 2 godzin 52 minut? 

Rozumiem motywację do pobijania podobnego rekordu. Zresztą Kilian nie był pierwszy, przed nim zrobił to Valerio Bertolio. Problem polega na tym, że moim zdaniem, jeśli ktoś postanawia pobić rekord, powinien zapewnić sobie obecność kogoś w rodzaju sędziego, kto mierzyłby czas od startu do momentu wejścia na szczyt i powrotu do podstawy góry. Alpinizm nie jest sportem, w którym normalnie mamy do czynienia z obiektywnymi rekordami, więc jeśli chcemy je do niego zaadaptować, stosujmy procedury z „oficjalnych” sportów. Nie rozumiem podejścia, kiedy alpiniści oznajmiają, że zrobili rekordowe przejście w dwie czy cztery godziny, ale nie ma nikogo, kto może to potwierdzić i czarno na białym pokazać zarejestrowany wynik. Jeśli chcesz bawić się w rekordy, powinieneś zadbać o obserwatora, który potwierdzi precyzyjny czas na określonym odcinku – od dokładnie sprecyzowanego miejsca startu do szczytu i z powrotem na start.

Jeżeli już mowa o świadkach przejść: twoje zdjęcia na nowych drogach i na łańcuchówce były robione podczas właściwych wspinaczek czy w trakcie specjalnych sesji fotograficznych?

W Alpach zawsze staram się, jeśli to możliwe, mieć zdjęcia z helikoptera, zrobione podczas moich przejść. Wiem, że niektórzy wspinacze wracają na drogę, aby się na niej sfotografować, ale ja preferuję dokumentację z prawdziwego przejścia. Także po to, żeby uniknąć kontrowersji i polemik. Na przykład w przypadku rekordu Ueliego Stecka też były dyskusje, czy rzeczywiście padł on na właściwej Drodze Schmidów, czy też w górnych partiach przeszedł ścianę innym wariantem, bardziej na lewo. Jeśli ciągle zdarzają się przypadki kwestionowania przejść, to ja wolę się zabezpieczyć i dobrze dokumentować swoje wspinaczki. Wtedy nie ma pola do dyskusji. Problemem jest, że czasem obecność helikoptera przeszkadza w nawiązaniu relacji z górą, utrudnia właściwą koncentrację.

Na grani Lion
fot. Hervé Barmasse

Czy na ścianach Matterhornu jest jeszcze miejsce na wytyczenie logicznych linii?

Myślę, że ostatnią naprawdę logiczną była droga, którą zrobiłem na Picco Muzio, ponieważ oferowała 700 metrów dziewiczej, wybitnej formacji bez przecinania żadnej innej drogi. W dodatku teren był naprawdę spionowany, chyba nawet bardziej niż na Nosie Zmutt. Na Matterhornie na pewno da się jeszcze wytyczyć 300–400-metrowe warianty, ale nic powyżej 500 metrów, chyba że przetnie inne linie. Na pewno można uklasycznić niektóre drogi: choćby na Nosie Zmutt.

Powodzenia w zostawianiu kolejnych śladów w historii Matterhornu.

Dzięki.


Tekst został opublikowany w 243 (2/2015) numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku
 – czytaj.goryonline.com

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2024