HALKA W FALBANKACH CHMUR – LAPONIA

Był wrzesień. Szliśmy na północ wzgórzami wzdłuż rzeki, która z daleka wyglądała jak niebieska taśma rozwinięta wśród jaskrawozłotych brzóz. Tundra była brązowoczerwona, bagna zielone, po niebie przelatywały szybkie chmury i chociaż widok teoretycznie ten sam (długa, szeroka dolina), światło zmieniało się nieustannie, fascynując pięknem. Rozbiliśmy namioty na górce porośniętej suchym chrobotkiem. Bezkresny, pozbawiony szczegółów krajobraz dusił proporcje, więc nie umieliśmy ocenić odległości. Wzszedł księżyc – pełny i złoty, jakby zbyt wielki – chrupał mróz, ale ranek był już mętny, wilgotny. Deszcz, który zaczął padać przed południem, nie odpuścił aż do wieczora.

Tekst i zdjęcia / KATARZYNA NIZINKIEWICZ

Zdjęcie otwarcia / Podejście na stok Hálkavárri za ostatnim poligonem


TORFOWA CHATKA

Szlak prowadzący na Nordkapp E1 trzymał się wzgórz, ale czasem przecinał niewielkie rzeczki i wtedy wsiąkał w bagna. Oznakowanie było słabe, więc nieraz wchodziliśmy w trzęsawisko i wracaliśmy, bo jednak należało iść w drugą stronę. Gdzieś w mokrym, pozalewanym lesie naszą (jak nam się wydawało) ścieżkę przeciął solidny druciany płot. Nie wiedzieliśmy, jak go pokonać, ostatecznie przeleźliśmy górą. Wszystko było wilgotne, każdy krok wyciskał z błota brązowe soki, brzózki ociekały, chmury ocierały się o grunt. Staraliśmy się trzymać kęp wyższych traw, kluczyliśmy w laskach, omijaliśmy większe kałuże. Przez parę kilometrów wzdłuż drogi ciągnął się reniferowy płot zrobiony nie z siatki, jak zawsze, ale z błękitnego sznurka. Musieliśmy go kilkukrotnie przechodzić, bo któraś strona kusiła bardziej suchym gruntem. Najwyraźniej nie tylko nas – w płot wplątał się renifer. Zdążyliśmy się zastanowić, jak go uwolnić, nie ryzykując zbyt bliskiego spotkania, ale na nasz widok zdenerwował się jeszcze bardziej, wierzgnął, szarpnął rogatym łbem i uciekł, ciągnąc za sobą błękitne strzępki.

Park Narodowy Stabbursdalen

Szlak opadł. Weszliśmy w rzadki, bardzo podmokły las. Rzeka skręciła, my z nią, porzucając szlak E1. Pojawiła się granica Parku Narodowego Stabbursdalen. Kiedyś już tu byliśmy, zimą, ale zupełnie nie umiałam skojarzyć gdzie. Przypomniało mi się dopiero następnego dnia, po suchej, ciepłej nocy w torfowej chatce. W chmurze zarysował się znajomy kształt, rzeka jakimś sposobem znalazła się na swoim miejscu, widoczny z góry las skrywał prywatny domek, gdzie lata temu spaliśmy w mroźną Wielką Sobotę, bo właściciel powiedział nam, jak tam wejść. Nie wiem, czemu nie trafiliśmy wtedy do Bastingammen. Stoi na wzgórzu, jest widoczna z głównego szlaku, ale zimowy ślad biegł dużo niżej, może dlatego. Pamiętam, że wypatrywałam jej na zawianym zboczu i myślałam, że kiedyś wrócę i znajdę… Teraz miałam ją jak na dłoni, a i tak poszliśmy źle.

Ślad ścieżki znikł. Drogę przeciął nam kolejny druciany płot, a przed nim rzeczka. Przeszliśmy ją w bród w kaloszach. Bastingammen – z wierzchu typowa ziemianka, wewnątrz wydawała się nowa. Drewniana konstrukcja z solidnych, oskrobanych z kory pni, wygodne prycze, wydajny piec. I kartka tak nietypowa w Norwegii: „Tak, każdy chętny może tu spać. Naprawdę”. Jak dobrze było się tam wysuszyć. Trzy szczapki drewna nagrzały nam wnętrze na całą noc – ściana z darni musiała być świetną izolacją. Rano wypatrzyłam, że pod spodem, pomiędzy korzonkami traw a drewnem jest plastik, nie brzozowa kora, jak w starych chatkach.

Ziemianka Bastingammen

POKRZEPIAJĄCY PRZYSTANEK

Dostaliśmy wiadomość, że idzie załamanie pogody. Nie zauważyliśmy tego, internet trafiał się nam bardzo rzadko, więc uwierzyliśmy. Akurat nam to pasowało. W odległości kilku kilometrów od Bastingammen leży kolejna parkowa chatka, Ivarstua. Znaliśmy ją, kilka lat temu spędziliśmy w niej Wielkanoc – była w sam raz do przeczekania nawałnicy. Dotarliśmy oczywiście bardzo wcześnie, przed południem. Dobrze mieć czasem dla siebie taką chatkę. Pomiędzy jednym a drugim deszczem zbierałam bażyny. W dolinie bliżej rzeki były wspaniale soczyste i tak gęste, że garnek wypełnił się w kilka minut. Na górce udało mi się złapać sieć. Ale przede wszystkim jedliśmy i spaliśmy. Po zatruciu, które ciągnęło się prawie od trzech tygodni, odważyłam się skubnąć trochę sera. Odrobinkę na próbę, potem więcej. Utrzymał się. José spróbował chorizo – też wszystko dobrze. Być może to zasługa spokoju, braku pośpiechu i sjesty po każdym posiłku. W pewnym sensie był to dla nas przełomowy dzień. Przez żołądkowe problemy mieliśmy mnóstwo bardzo dobrego jedzenia: hiszpańskie sery, szynkę serrano i chorizo. Dopiero teraz ten zapas zaczął się zmniejszać. Popijaliśmy jak zwykle kompotem z bażyn – zrobiliśmy sobie dwa litry na zapas.

Widok na Porsangerfjorden

To był przyjemny, bardzo leniwy dzień. José po nim całkiem ozdrowiał, ja też poczułam się lepiej. Ulewa z prognozy nie pojawiła się wcale – mżyło, było wilgotno, blisko zera. Rano tak samo, coraz bardziej mokro, kiedy zostawiliśmy za sobą grań i zbliżaliśmy się do Porsangerfjorden. Ścieżka zbiegła na leśną drogę. Minęliśmy reniferową wieś z kilkoma otwartymi chatkami. Gdybyśmy nie zatrzymali się w Ivarstua, pewnie to tu spędzilibyśmy noc. Lasy złociły się wspaniale – brzozy, plamy jaskrawożółtych topoli, suche, jakby pustynne skały i daleki widok na fiord. To nie był już znakowany szlak, korzystałam z kilku map i bardzo mnie gryzło, która ma rację. Mapy.cz widziały na rzece most, nie widniał on na mapie topograficznej gór i nic o nim nie wiedziały Google Maps. Pomimo tego skręciliśmy sprawdzić, bo oszczędzilibyśmy kawał drogi, głównie asfaltem. Był tam: nowy, wiszący, chwiejny. Za nim coraz więcej domów i szosa, a przy niej kemping. Zadzwoniłam pod podany numer, podano mi kod do skrzynki z kluczem. Toaleta, prysznic, kaloryfery. Zwykłe, codzienne przedmioty, jak czysta łyżka, dużo gorącej herbaty, internet. Cieszyły nas.


Tekst w całości przeczytasz w 297 (4/2024) numerze Magazynu GÓRY.

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2025