GÓRSKI LEKARZ

O ewolucji medycyny górskiej w strukturze TOPR, rozwoju zagadnień związanych z ratownictwem lawinowym i o sukcesach w leczeniu hipotermii z dr. hab. n. med. SYLWERIUSZEM KOSIŃSKIM, lekarzem TOPR, rozmawia TOMASZ BIERNACKI.

ZACZNĘ OD GRATULACJI. DOSTAŁ PAN, WRAZ Z DR. TOMASZEM DAROCHĄ, NAGRODĘ WHO W DZIEDZINIE ZDROWIA PUBLICZNEGO. TO W CZYMŚ POMAGA? NIE MYŚLĘ O SPLENDORZE, ALE O ROZWOJU KRAKOWSKIEGO CENTRUM LECZENIA HIPOTERMII GŁĘBOKIEJ.

Zdecydowanie tak. A dlaczego w dziedzinie zdrowia publicznego? Bo postanowiliśmy do tematu podejść w bardziej ludzki sposób. Do tej pory hipotermia kojarzyła się z górami i bezdrożami, gdzie dostęp do medycyny jest utrudniony, natomiast nasze badania z początku lat 2000 pokazały, że procent górskich hipotermii jest znikomy. W grupach, które leczyliśmy, byli ludzie z miast, z nizin społecznych. Często starsi, którzy mają problemy z przeżyciem z niewielkich rent czy emerytur. Ten rodzaj hipotermii, który rozwija się w miastach, jest bardzo specyficzny. Zwrócili na to uwagę fundatorzy nagrody poświęconej pamięci doktora Lee Jong-wooka z Korei Południowej, który był kiedyś dyrektorem generalnym WHO. Zauważyli, że nasza działalność ma wymiar ogólnoludzki. A nagroda zwiększa zauważalność, daje wpływ na decydentów… Przynajmniej sądzimy, że tak będzie.

Fot. arch. S. Kosińskiego

A CZY GDZIEKOLWIEK NA ŚWIECIE JEST PODOBNE CENTRUM?

To pierwsza tego typu jednostka. Podobne ośrodki były wcześniej w krajach europejskich i USA, ale głównie w miejscowościach górskich. Nam zależało na czymś innym. Z profesorem Tomaszem Darochą chcieliśmy stworzyć jasny i przystępny, dostosowany do warunków algorytm – działający niezależnie od tego, gdzie ta hipotermia powstanie. Mnóstwo ludzi z nami współpracowało, poświęcając swój wolny czas, bo to była działalność wolontariacka. Jednak dzięki temu Centrum Leczenia Hipotermii Głębokiej powstało. Na początku ludzie się śmiali, ale potem, kiedy zdarzyło się kilka medialnych przypadków, zmienili zdanie. Traktowaliśmy to jako instytucję naukowo-badawczą, z oparciem w oddziale intensywnej terapii w krakowskim szpitalu im. Jana Pawła II, bo Tomasz tam wtedy pracował. A poza tym wszystkie aparaty, które wykorzystujemy do ogrzewania, czyli ECMO (pozaustrojowe natlenianie krwi), są zlokalizowane głównie w ośrodkach kardiochirurgicznych. Z punktu widzenia technologicznego aparat stworzony do leczenia hipotermii daje nam jednocześnie wspomaganie układu krążenia, układu oddechowego i ma genialny wymiennik ciepła, który pozwala na szybkie ogrzewanie.

ISTNIEJE JEGO WERSJA MOBILNA?

Tak. Wszystkie aparaty, które były w użyciu, mają wersję mobilną. Profesor Dorocha własnym staraniem stworzył jeden z pierwszych w Polsce mobilnych zespołów. Później rozszerzyło się to na śmigłowce LPR – aparaturę można transportować razem z pacjentem. Z ciekawostek, ostatnio recenzowałem pracę będącą propozycją działalności, którą koledzy z Włoch i Nepalu chcą uruchomić w Base Campie pod Mount Everestem. Jest tam takie miejsce, które potencjalnie można wykorzystać. To dowodzi, że urządzenie jest uniwersalne i może pracować gdziekolwiek zajdzie potrzeba.

SPĘDZA PAN WIĘCEJ CZASU W TOPR CZY W SZPITALU?

W tej chwili w szpitalu. Wiek skłania do porzucenia aktywności górskiej. Ostatnią akcją, w której brałem udział czynnie, ale też w szpitalu, był wypadek porażenia piorunem na Giewoncie w 2019 roku. Żeby działać aktywnie w TOPR, trzeba być naprawdę sprawnym fizycznie i mieć szerokie uprawnienia. A na dodatek mieć czas na szkolenia i utrzymywanie się w formie.

CZY DOŚWIADCZENIA Z TOPR WPŁYNĘŁY NA ROZWÓJ CENTRUM?

Od tego się wszystko zaczęło. Na początku 2000 roku, już pracując w szpitalu, miałem częsty kontakt z osobami przywożonymi z gór, w różnym stanie. To wzbudziło moją ciekawość. Pamiętam kilka przypadków szczególnie dla mnie ważnych, przełomowych. Przede wszystkim lawinę pod Szpiglasową Przełęczą, która zabiła dwóch ratowników. Oczywiście mieliśmy w szpitalu przedstawicieli TOPR jeszcze od czasów doktora Hajdukiewicza, jednego z twórców komisji medycznej ratownictwa alpejskiego. Później jednak była pustka. Przychodziły zaproszenia ze strony komisji medycznej, ale medycyna górska dopiero się rozwijała.

Po lawinie ze Szpiglasowej zacząłem jeździć, słuchać, co mówią, jak sobie radzą z różnymi sytuacjami w Alpach lub w Stanach, i okazało się, że trochę nas wyprzedzają doświadczeniem i standardami. Wszystko należało przenieść na polski grunt, zwłaszcza zagadnienia dotyczące ratownictwa lawinowego. Później przyszedł czas na hipotermię i inne aspekty medycyny. Na początku cała medycyna górska była w rękach lekarzy, świetnego teamu pasjonatów – Przemysława Guła, Grzegorza Barnasia i Henryka Bisza, a w środowisko to wprowadzał mnie dr Józef Janczy [były prezes TOPR – przyp. red]. Ratownictwo śmigłowcowe, wdrażanie wszystkich nowych zasad i procedur odbywało się w wąskim gronie.

W kolejnych latach weszła ustawa o ratownictwie medycznym, wtedy otworzyły się dla tej dziedziny wrota w ratownictwie górskim, bo od razu część toprowców zrobiła szkolenia ratowników medycznych. To teraz elita na bardzo wysokim poziomie. Młodzi ludzie, którzy mają zalety bardzo ważne w ratownictwie górskim: sprawność i znajomość gór. Wszyscy są aktywni, wspinają się, uprawiają skitury, kanioning, działają w jaskiniach. Pod względem merytorycznym i praktycznym mocno nas wyprzedzili. Potrafili dobrze pogodzić ze sobą te dwie dziedziny, dlatego w tej chwili to ratownicy medyczni dominują w medycynie górskiej. Jest też nowe pokolenie młodych lekarzy o innej koncepcji, którzy wspomagają ratowników medycznych.

CZY WRAZ ZE WZROSTEM LICZBY TURYSTÓW W TATRACH ZMIENIŁ SIĘ RODZAJ WYPADKÓW? JEST WIĘCEJ UCIĄŻLIWYCH, LEKKICH KONTUZJI, KTÓRE BLOKUJĄ RATOWNIKÓW?

Nie, nie traktowałbym tego w ten sposób. Góry są wyjątkowe, tutaj nawet najmniejszy uraz jest zagrożeniem. Nie możemy lekceważyć niczego. Jeśli ktoś skręci kostkę w mieście, jakoś dotrze do szpitala. Natomiast jeśli zdarzy się to daleko, wysoko w górach, to taki uraz będzie nieść za sobą niebezpieczeństwo, bo uniemożliwi człowiekowi – bardzo często wystawionemu na skrajne warunki atmosferyczne i powikłania w postaci hipotermii czy wyczerpania – znalezienie bezpiecznego schronienia, co może skończyć się tragicznie.

PEWNIE CZĘŚCI TYCH ZDARZEŃ MOŻNA BYŁOBY DOŚĆ ŁATWO UNIKNĄĆ, MAJĄC ŚWIADOMOŚĆ ZAGROŻEŃ, WIEDZĘ I ODPOWIEDNI SPRZĘT. SĄ PODSTAWY, KTÓRE CIĄGLE TRZEBA PRZYPOMINAĆ?

Począwszy od odpowiedniego sprzętu na trasę, przez znajomość topografii, po umiejętność poruszania się po górach. A skupiając się na medycynie – optymalnie, jeśli każdy w społeczeństwie zna podstawy pierwszej pomocy. Jest to potrzebne zwłaszcza w górach, gdzie samo wezwanie służb może nie wystarczyć.

Wracając do pytania: jeśli chodzi o sprzęt specjalistyczny, czekan, raki, uprząż – trzeba wiedzieć, jak tego użyć. Bardzo często sięgamy do podstaw, czyli odpowiedniego ubrania. Dużo zdarzeń wynika z wyczerpania, bo do zaburzenia koordynacji i rozkojarzenia dochodzi nie wtedy, kiedy wyruszamy rano w pełni sił, ale kiedy schodzimy, po południu lub wieczorem. Wtedy śmigłowiec lata o wiele częściej.

Rozmawiał / TOMASZ BIERNACKI

Zdjęcia / PIOTR DROŻDŻ

Zdjęcie otwarcia / Akcja ratunkowa z użyciem helikoptera, na grani Tatr Zachodnich


Całość tekstu znajdziecie w magazynie GÓRY numer 5/2022 (288)

Zapraszamy również do korzystania z czytnika GÓR > http://www.czytaj.goryonline.com/

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2023