Rozmawiał / ANDRZEJ MIREK
Zdjęcie otwarcia / „Drytooling to rodzaj wspinaczki, który bardzo eksponuje moje mocne strony i skutecznie ukrywa słabe”; fot. Xavier Guidett
Taktyczne operacje sił zbrojnych w Dolomitach, zgłębianie etyki highballingu czy ostre licytowanie wycen dróg drytoolowych… Wydaje się, że to odpowiedni zestaw zadań, pozwalający przynieść ukojenie nawet wspinaczowi z nadpobudliwością ruchową. Nic bardziej mylnego! Góry są bowiem niewyczerpanym źródłem inspiracji dla otwartej głowy szukającej wciąż nowych projektów, o czym z FILIPEM BABICZEM rozmawia ANDRZEJ MIREK.
W TYM NUMERZE GÓR NIE WYPADA ZACZĄĆ INACZEJ, JAK OD TATRZAŃSKICH WĄTKÓW.
Zanim zacząłem wspinać się sportowo, moją wielką pasją były góry. Od dziecka poznawałem Tatry, także poza szlakami. Jako 10-latek z tatą, przewodnikiem tatrzańskim, wszedłem na Mnicha, a mając 13 lat – na Galerię Gankową. Pierwszą prawdziwą wspinaczką było Środkowe Żebro na Skrajnym Granacie, pokonane w 1997 roku, niedługo później przeszedłem Setkę. W 2000 roku w jeden dzień poprowadziłem Kant Pietscha i Mu Mu Mu na Zamarłej Turni, pierwsze poważniejsze wielowyciągówki w życiu. Natomiast moje najtrudniejsze tatrzańskie przejście to Metallica w 2008 roku. Zerwałem sobie wtedy dwa troczki na jedynym podkutym chwycie na pierwszym wyciągu. W ostatnich latach eksplorowałem także tatrzańskie igły, do których mam szczególną słabość: Basztową, Anielską, Sokolą… W marcu tego roku, podczas obozu Polskiego Himalaizmu Zimowego, zrobiłem wraz z kolegami Łapińskiego – Paszuchę na Zerwie. Tuż pod wierzchołkiem zabiwakowaliśmy treningowo w ścianie na małej półeczce wykopanej w śniegu.
PRZYZNAM, ŻE ZASKOCZYŁ MNIE BYŁ TWÓJ WYSTĘP NA ZAWODACH W ARCO W 2011 ROKU, JAKO REPREZENTANTA POLSKI.
Nie pamiętam konkretnie tego startu, ale w latach 1999–2012 wielokrotnie reprezentowałem Polskę w Pucharze Świata we wspinaczce na trudność, później startowałem w barwach Włoch. Zawody były dla mnie kluczową kwestią przez 18 lat życia. W 1997 roku zacząłem się wspinać i prawie od razu również mocno trenować. Moje decyzje życiowe, łącznie z przeprowadzką do Włoch, dosłownie wszystko było podporządkowane zawodom. Celowałem w ścisłą światową czołówkę. W tej dyscyplinie nigdy mi się to nie udało, a wyniki nie odzwierciedlały ilości pracy, którą jej poświęciłem.
JAK WYGLĄDAŁA PRZEMIANA CHARAKTERU TWOJEJ DZIAŁALNOŚCI?
W 2015 roku, na parę dni przed pierwszymi zawodami w sezonie, po sześciomiesięcznym cyklu przygotowań doznałem kontuzji. Byłem wtedy w Chamonix u Romaina Desgranges’a i na jakiejś mikrokrawądce zerwałem troczek. Mimo wszystko parę dni później pojechałem na zawody i wystartowałem, niemal płacząc z bólu. Oczywiście nic dobrego nie mogło z tego wyjść. Popełniłem błąd, że nie dałem wytchnienia palcom, bo kontuzja leczyła się przez to dużo dłużej, ale z drugiej strony trudno nie zrozumieć, że w tamtych okolicznościach nie widziałem innego wyjścia. Zawody były dla mnie wszystkim. Po tym starcie załamałem się, a nie mogąc się wspinać, zacząłem biegać po górach. Było to prawdziwe objawienie. Wcześniej sądziłem, że mojej pasji do wspinaczki nic nie jest w stanie dorównać. Tymczasem odkryłem, że bardzo szybkie przemieszczanie się w trudnym górskim terenie daje mi zupełnie abstrakcyjne poczucie wolności, którego nigdy wcześniej nie zaznałem. Zacząłem się wciągać coraz bardziej.
CO BYŁO POWODEM PRZEPROWADZKI DO WŁOCH?
W 1999 roku wyjechałem do Francji, gdzie mieszkałem i trenowałem u François Legranda. Wspinaliśmy się w skałach i ładowaliśmy na jego ściance w garażu. Od tamtego czasu pragnąłem zamieszkać na stałe w Prowansji lub gdzieś w pobliżu. Szereg okoliczności jednak sprawił, że zamiast we Francji, w 2003 roku ostatecznie osiadłem we włosko-francuskiej Dolinie Aosty. Przez lata trenowałem intensywnie na tamtejszej ścianie wspinaczkowej, a teraz, kiedy wróciłem do działalności w górach, mieszkanie w Courmayeur, u stóp Mont Blanc też jest optymalne. Cele sportowe mam praktycznie nad domem. Nie muszę jechać na żadną wyprawę, żeby się realizować, wsiadam w samochód i po 15 minutach jestem na lodowcu czy pod jakąś alpejską granią.
MOŻNA ŁĄCZYĆ TAK INTENSYWNĄ AKTYWNOŚĆ Z PRACĄ?
Sportem zajmuję się profesjonalnie. Jestem zawodnikiem Wojskowej Sekcji Gór Wysokich (SMAM). To elitarna grupa wojska włoskiego, licząca zaledwie 8 osób. Mam szczęście, że pasja jest równocześnie moją pracą.
MASZ NA KONCIE WŁASNĄ DROGĘ W DOLOMITACH. ZDRADZISZ SZCZEGÓŁY?
Co roku przeprowadzamy pokaz taktycznych operacji sił zbrojnych na Cinque Torri nad Cortiną d’Ampezzo, podczas których moja grupa ma za zadanie przejść najtrudniejszą wielowyciągówkę w rejonie, czyli drogę Columbus 7a+ na Torre Grande. Robiliśmy ją kilka sezonów z rzędu, więc w ubiegłym roku wraz z Alessandro Zenim postanowiliśmy przerwać tę monotonię i otworzyć własną linię. Biegnie ona na prawo od wspomnianej drogi. Trzeci, kluczowy wyciąg przechodzi przez pas okapów w miejscu ich największego wysięgu – wyceniliśmy go na 8a. Nazwa I Ragazzi del ’99, nadana z okazji 100-lecia zakończenia I wojny światowej, upamiętnia chłopców urodzonych w roku 1899, którzy zginęli na froncie.
INNA TWOJA DROGA POWSTAŁA W DOŚĆ EGZOTYCZNYM MIEJSCU…
Kilka lat temu spędziłem wakacje na wyspie Marettimo, na zachód od Sycylii, blisko wybrzeży Tunezji. Zobaczyłem tam niesamowite ściany, nazywane Dolomitami Śródziemnomorskimi. Szukałem jakichś informacji na temat wspinania, ale okazało się, że dróg praktycznie tam nie ma, poza dwiema dawno zapomnianymi, z początku lat 80. W tym roku udało mi się wreszcie dotrzeć na Marettimo ze sprzętem. Wraz z Markiem Benedetto zrobiliśmy 7-wyciągową drogę La Sostanza dei Sogni (220 m, IX). Została otwarta od dołu, z wcześniejszym osadzeniem stanowisk ze zjazdu.
Nasze założenia dotyczące asekuracji były takie, że stanowiska muszą być pewne, za to na wyciągach chcieliśmy jak najmniej stałych punktów. Ostatecznie na 220 metrach wbiliśmy tylko 7 spitów, z czego 3 już po otwarciu drogi. Linia jest naprawdę piękna, panorama wyjątkowa, wokół dzicz i nieograniczony widok na morze. Wspinając się tam, miałem poczucie bycia na końcu świata. Droga jest dobrze przygotowana, oczyściliśmy ją z kruszyzny, bo zależało nam, żeby była warta polecenia. Zresztą na wyspie jest jeszcze olbrzymi potencjał eksploracyjny, dlatego zamierzam tam wrócić. Mam już zaplanowane kolejne dwie linie.
JAK WYGLĄDAJĄ PRZYGOTOWANIA DO RÓŻNYCH DYSCYPLIN?
Fakt, łączę ze sobą wiele dyscyplin i to o bardzo odmiennym charakterze. Mówiąc szczerze, nie mam gotowych recept i nie znam nikogo na świecie, kto miałby równie bogaty wachlarz zainteresowań. Niedawno zostałem wybrany przez francuski magazyn górski Vertical „Ultrawszechstronnym sportowcem 2018 roku”. Takie wyróżnienie zobowiązuje. Ale o uprawianiu tych, a nie innych aktywności, w dużej mierze zadecydował przypadek.
Co do treningu, na pewno staram się dzielić czas na odrębne cykle, w których dominuje jakaś konkretna dyscyplina, konkretny cel. Staram się grupować projekty i w ten sposób organizować sezon. Na przykład na początku tego roku skupiłem się na drytoolach. Natomiast ubiegłej jesieni, przed wyjazdem do Bishop w USA, starałem się przygotować pod kątem boulderingu. Również mentalnie, w związku z wysokością tamtejszych highballi.
CO JEST TAKIEGO W KAMIENIACH, ŻE JEDZIESZ AŻ DO STANÓW, BY SIĘ NA NIE WSPINAĆ?
U stóp Mont Blanc, na morenie lodowca Brenva, leży bardzo wysoki, 12-metrowy kamień. Jego forma od zawsze przyciągała moją uwagę. W końcu w 2010 roku wybrałem się, by zobaczyć go z bliska. Okazało się, że jest naprawdę olbrzymi. Zupełnie nie byłem wtedy gotowy na wspięcie się na niego z paroma kraszpadami u podstawy. Obiłem więc kilka linii, jednak kwestia stałych przelotów na bulderze nie dawała mi spokoju. Czułem, że jest w tym jakiś element tchórzostwa, samolubnego podejścia do problemu.
Zacząłem zgłębiać temat, poznawać etykę highballingu, rozmawiać z ludźmi, czytać o zasadach pokonywania tak wysokich problemów. W końcu doszedłem do wniosku, że nie mam nic przeciwko obijaniu tej wysokości ścianek, natomiast jeśli jest to bulder, należy go pokonywać jak bulder. Chodzi o bardzo prostą kwestię konsekwentnego podchodzenia do zasad gry, a nie naginania ich pod własnym kątem.
CO ZADECYDOWAŁO O ZMIANIE PODEJŚCIA?
Kropką nad i było przejście Ambrosii (V11/8A, 13 m) przez Kevina Jorgesona. Po obejrzeniu filmu Progression podjąłem ostateczną decyzję. Usunąłem spity i zakleiłem je betonem, z wielką dbałością o aspekt estetyczny. Na początku zrobiłem kilka łatwiejszych i bezpieczniejszych linii, z czasem przyszła kolej na te trudniejsze i bardziej „psychiczne”. Aby pokonywać stopnie wtajemniczenia, przez lata pracowałem nad sposobem radzenia sobie ze strachem, ryzykiem i własnymi słabościami.
W ciągu 8 lat przeszedłem na tym kamieniu 16 baldów do 7C. Aktualnie zostały jeszcze 3 projekty, a na jednym z nich ciągle nie mogę zrobić jednego przechwytu. Być może pewnego dnia przejdzie to ktoś silniejszy, bardziej odporny psychicznie. Można powiedzieć, że stworzyłem u stóp Mont Blanc taką małą namiastkę Bishop, strefę „no bolt, no chip”. Założenia te są przeciwieństwem zasad, którymi kieruje się tamtejsze środowisko wspinaczkowe. Spity w skałkach umieszcza się gęsto, podkuwa chwyty, obija kamienie itd.
JAK WYGLĄDAŁY TWOJE ZMAGANIA ZE SŁYNNĄ AMBROSIĄ NA GRANDPA PEABODY?
Ambrosia odegrała w moim życiu bardzo znaczącą rolę – spowodowała duże zmiany w podejściu do wspinania. Traktowałem ją jak cel numer jeden, a wyjazd do Bishop był raczej pewnego rodzaju pielgrzymką niż wspinaczkowym tripem. Na początku szło mi nieźle, wydawało się, że parę dni i linia padnie. Potem urwał się stopień, zrobiło się trudniej, ale jeszcze było gdzie postawić nogę. Niedługo później urwałem go do reszty. To sprawiło, że trzeci ruch zatrzymał mnie na dobre – zrobiłem go zaledwie 2 razy. Szósty i dziewiąty przechwyt też są trudne, ale gdybym miał lepszą powtarzalność na trzecim, byłaby duża szansa na przejście całości. Bitwa przegrana, ale na pewno tam wrócę. Jednak polecę później, w środku zimy, bo poprzednim razem było zbyt ciepło i po Ambrosii wspinałem się praktycznie tylko w nocy. Mam już wybrane chwyty i rozrysowany schemat, mogę więc kluczowe trudności ułożyć na panelu i potrenować. Jak przyjdzie czas, poświęcę się temu bez reszty.
PRZY OKAZJI WYTYCZYŁEŚ W BISHOP WŁASNĄ LINIĘ.
Już pierwszego dnia pobytu, na głazie, na którym jest Ambrosia, zobaczyłem logiczną, bardzo estetyczną linię. Sprawdziłem w przewodniku i okazało się, że nic tam jeszcze nie powstało. Nie mogłem uwierzyć – pomyślałem, że to zupełnie gładkie miejsce, nie do przejścia. Któregoś dnia zjechałem na linie i okazało się, że są chwyty. Kupiłem szczotkę drucianą, oczyściłem ścianę i zrobiłem 16-metrową linię na Grandpa Peabody. Zupełna abstrakcja, bo to jeden z najsławniejszych kamieni na świecie. Full Moon poprowadziłem w nocy, przy pełni księżyca. Jedno z kluczowych miejsc jest na samej górze. Trzeba wstawić wysoko nogę na tarciowy stopień, zawierzyć, że utrzyma i wyjść z niego praktycznie bez chwytów. Z liną nie jest to jakieś bardzo trudne miejsce, ale bez asekuracji staje się poważnym wyzwaniem. Linię wyceniłem na V5 X, na wzór sąsiedniego Transporter Room, historycznie pierwszego superhighballa w Buttermilk. Zrobiłem go parę dni wcześniej, więc miałem dobre porównanie. Cieszę się, bo mimo że nie padł główny cel, wróciłem z własną linią. Czegóż chcieć więcej J!
OSTRO LICYTUJESZ WYCENY SWOICH DRÓG DRYTOOLOWYCH (D15, D16). WIESZ, JAK WYGLĄDA WERYFIKACJA I CZY SĄ POWTÓRZENIA?
Z drytoolingiem jak z highballami, wszystko zaczęło się przypadkowo. Pewnego dnia w Dolinie Aosty zwiedzałem jaskinię, w której nikt się jeszcze nie wspinał. Strop komory zrobił na mnie ogromne wrażenie i postanowiłem go obić. Miała to być normalna droga wspinaczkowa. Po pierwszej próbie – a wbiłem wówczas 8 spitów – okazało się, że skała jest dość krucha i nie nastrajała do wspinania sportowego. Odstawiłem projekt na bok. Linia nie pozwalała jednak o sobie zapomnieć, więc po jakimś czasie powstał pomysł, by spróbować przejść ją na dziabach. Okazało się, że był to strzał w dziesiątkę! Na początku zupełnie nie wiedziałem o co chodzi w drytoolingu, ale szybko zauważyłem, że mam do tego predyspozycje. To rodzaj wspinaczki, który bardzo eksponuje moje mocne strony i skutecznie ukrywa słabe. Dlatego tak szybko byłem w stanie zrobić trudne drogi.
Na początku padł Bafomet, wyceniony na D14. Było to moje pierwsze ważne przejście w drytoolingu. Wcześniej niczego sam nie wyceniałem. Potem przyszedł czas na rozprawienie się z Blair Witch Project – ekstremum jaskini, projekt autorów Bafometa. Trzech najtrudniejszych ruchów nikt nie zrobił, D15 wisiało więc w powietrzu. Podczas półtoramiesięcznego pobytu w kraju poprowadziłem w jaskini prawie wszystkie drogi i kombinacje – w sumie aż 37. Ponieważ zrobiłem je w krótkim odstępie czasu, postanowiłem zweryfikować wyceny i ujednolicić skalę trudności. Z wyliczenia wynikło, że przejście Bafometa w stylu DTS zasługuje na D14+.
Z kolei Oświecenie i wycena D16 to już zupełnie inna półka. Droga ta nie przystaje w żaden sposób do innych linii w jaskini, łącznie z Blair Witch. Wystarczy powiedzieć, że jest ponad 2 razy dłuższa od Blair Witch – ma 62 metry i zawiera wszystkie jej trudności. Tyle że po ich przejściu pozostaje jeszcze około 30 metrów za D13. Więc dodanie tylko „+” nie oddawałoby według mnie różnicy pomiędzy tymi liniami. Do tej pory jestem jedyną osobą, która zrobiła obie drogi, ale niedawno francuski mistrz drytoolingu Jeff Mercier i Darek Sokołowski pytali o szczegóły. Wiem też, że Michał Król wstawiał się w tym roku do Blair Witch, a Bafomet doczekał się kolejnego przejścia. Tym razem rozprawił się z nim Grzesiek Bargiel – brawo!
UDAŁO CI SIĘ ZREALIZOWAĆ WSPINACZKOWY PLAN PRZY OKAZJI WIZYTY NA KRAKOWSKIM FESTIWALU GÓRSKIM?
Tak, udało się! Już od dłuższego czasu chciałem wstawić się do Whitestar (D14+) w podkrakowskiej Norze, jako że linia wytyczona przez Krzyśka Rychlika i poprowadzona przez Toma Ballarda pretendowała do miana najtrudniejszej w Polsce. Nie było to łatwe logistycznie, bo czasu nie miałem za wiele. Przygotowania do wystąpienia na festiwalu, potem prelekcja i pędem do Zielonek, by rozkminiać patenty. Dwa dni pracy na drodze, potem dzień restu i prowadzenie. Nazajutrz miałem już lot powrotny do Włoch, więc zrobiłem to rzutem na taśmę. Nie było miejsca na zwątpienie czy jakikolwiek spadek spręża!
TWOJĄ NAJTRUDNIEJSZĄ DROGĄ DRYTOOLOWĄ WE WŁOSZECH JEST URAGANO DORATO. OPOWIESZ O NIEJ?
Tak, to nowa droga w Büs del Quai nad jeziorem Iseo, na północny wschód od Mediolanu. To wyjątkowo malowniczy rejon, pod względem estetycznym chyba najpiękniejsza drytoolowa miejscówka w Europie. Nowa propozycja jest najtrudniejsza w tym rejonie – do tej pory palmę pierwszeństwa dzierżył sławny Low G Man (D14) Jeffa Merciera. Przebiega centralnie przez największe spiętrzenie sklepienia groty, ma długość prawie 50 metrów i kończy się 37-metrowym zjazdem w pełnej ekspozycji, kilkadziesiąt metrów od ściany. Naprawdę robi wrażenie! Ze względu na długość linii i specyfikę jej przebiegu musiałem wymyślić specjalny system asekuracji. Wystartowałem przywiązany do trzech lin, a topowałem już tylko z jedną. Po drodze odpinałem kolejne żyły.
Mam jednak jeszcze trudniejszy projekt. To droga, o której wspominałem wcześniej, Ade Integrale w grocie w Dolinie Aosty. Do tej pory poprowadziłem tylko pierwszą jej część, Ade, o orientacyjnej wycenie D13+. Na razie liczy 41 metrów, ale to niewiele ponad połowa potencjalnej długości, a kluczowe trudności są na samym końcu! Trudno mówić o wycenie, ale jest duża szansa, że okaże się najtrudniejszym naturalnym drytoolem świata.
JAKICH DZIABEK UŻYWASZ?
Niedawno rozpocząłem współpracę z polską firmą Eliteclimb. Obecnie w górach używam ich topowego modelu Salamandra. To superlekki czekan techniczny o wadze 350 gramów. Teraz pracujemy nad nowym modelem stricte drytoolowym. Mamy już projekt, pewnie niedługo zaczniemy testować prototyp. Myślę, że dzięki mojemu doświadczeniu i zaawansowanej technologii, jaką stosuje Eliteclimb, uda nam się stworzyć najbardziej zaawansowaną dziabę do ekstremalnej wspinaczki w skale. Jestem podekscytowany możliwością tworzenia takiego narzędzia. Do tej pory zawsze coś było nie tak, czegoś brakowało, teraz powinno być idealnie!
WSPOMNIAŁEŚ, ŻE PO KONTUZJI PALCA ZACZĄŁEŚ PRZYGODE Z BIEGANIEM PO GÓRACH. WYMAGA TO DUŻEJ KONCENTRACJI?
Tak, zgadza się. Warto jednak ustalić, co rozumiemy przez bieganie po górach. Ja uprawiam bieganie w trudnym terenie. Ścieżki oczywiście też wymagają uwagi, bo w odróżnieniu od asfaltu trzeba cały czas kontrolować grunt pod nogami i odpowiednio ustawiać stopy. Jednak szybkie pokonywanie dróg wspinaczkowych to już inna bajka i tam koncentracja decyduje o przeżyciu. Nie ukrywam, że ciśnięcie na maksa ścianą, szczególnie w dół, jest bardzo ryzykowne. Wydaje mi się, że do tego rodzaju działalności niezbędne są predyspozycje.
PRZEBIEGNIĘCIE ORLEJ PERCI W REKORDOWYM CZASIE BUDZI OBAWY O NAŚLADOWCÓW…
Nie podaję recepty, jak inni mają to robić – wręcz przeciwnie, odradzam. Nie dlatego, że chcę zachować rekord dla siebie, ale ludzie widzą efekt końcowy, czyli pokonanie trasy. Niewielu zdaje sobie sprawę z ilości przygotowań, które za tym stoją. Nie mam tu na myśli biegania po samej Orlej Perci, bo akurat w tym przypadku była to spontaniczna decyzja. Chodzi o trening i lata praktyki, które umożliwiły mi osiągnięcie takiego rezultatu.
Nie uważam też, że powinienem ograniczyć realizowanie tego typu wyzwań dlatego, że ktoś niekompetentny może zrobić sobie krzywdę, próbując mnie naśladować. Byłoby to niesprawiedliwe, ograniczałoby moją wolność. Musiałbym zrezygnować z czegoś, czym żyję, co sprawia mi niesamowita frajdę i do czego trenuję przez lata. Osoby nieprzygotowane nie powinny podejmować takich prób. Kluczowym elementem jest dogłębna świadomość ryzyka. Szlak wprawdzie nie jest trudny, ale przy większej prędkości może być niebezpieczny.
JAK UDAŁO CI SIĘ UNIKNĄĆ TŁOKU NA TEJ POPULARNEJ TRASIE?
Ruszyłem późno – wystartowałem z Zawratu o 16.30. Na grani nie spotkałem zbyt wielu turystów, więc nie przeszkadzaliśmy sobie. Był za to doping, a na Krzyżnem odebrałem gratulacje.
NA KONIEC NIE MOŻE ZABRAKNĄĆ PYTANIA O PLANY.
Za moment wylatuję do Indii, by wziąć udział w programie PHZ Polskiego Związku Alpinizmu, którego głównym celem jest pierwsze zimowe wejście na K2. Właśnie ruszamy na Nanda Devi East (7434 m) w Himalajach Garhwalu. To moja pierwsza wyprawa w najwyższe góry świata i pierwszy etap przygotowań. Do dyscyplin, którymi się zajmuję, dorzucam więc kolejną cegiełkę. Zależy mi, żeby w tym roku wrócić na grań Brouillard i rozprawić się z rekordem Kiliana. Poprzednio było nieźle, ale wiem, czego zabrakło, i teraz postaram się to uzupełnić. Mam też kilka innych pomysłów, jeśli chodzi o rekordy alpejskie, ale pewnie będą musiały trochę poczekać. Gdy obieram sobie jakiś cel, zazwyczaj stawiam poprzeczkę bardzo wysoko. Teraz czas na góry najwyższe.
Tekst został opublikowany w 268 (3/2019) numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku – czytaj.goryonline.com