DZIKOŚĆ PÓŁWYSPU VARANGER

W ciągu dwóch miesięcy przeszłam w poprzek całą Laponię, ale został mi jeszcze malutki kawałek. Samotny półwysep – Varanger. Intrygował mnie i kusił od lat, bo to jedyny fragment kontynentalnej Europy (poza Rosją), który leży w strefie klimatu arktycznego. „Co to oznacza?” – zastanawiałam się. „Jak sobie z tym sama poradzę?”. Był październik.

SALEM PÓŁNOCY

Padało. Kiedy schodziłam z promu w Vardø, wiatr oszalał. Narzucił mi pelerynę na głowę, chlusnął deszczem za kołnierz. Wcześniej wypatrzyłam sobie w okolicy miasta kilka wiatek, ale czułam się źle i jednak zrobiłam rezerwację. To miało być blisko i było, ale że pod wiatr, prawie nie posuwałam się do przodu. Zmokłam, zmarzłam, zataczałam się. Ledwo udało mi się otworzyć drzwi. „Wybierz sobie pokój” – zadźwięczał SMS od właściciela. Vardø to naprawdę koniec świata. Miasto położone dalej na wschód niż Kijów czy Stambuł, pod koniec drugiej wojny światowej spalone przez Niemców jak większość Finnmarku, którego aż do 2020 roku było stolicą.

Wieczorem chmury pękły i niebo zzieleniało do zorzy. Wcześniej, jeszcze w niebieskim świetle zmierzchu, przebiegłam fortecę i Steilneset – pomnik poświęcony ludziom straconym w Vardø za czary. Zbyt szybko, więc wróciłam tam rano. Wiało. Tunel z tkaniny rozpięty na stelażu przypominającym te do suszenia dorszy (jakich pełno na norweskich wybrzeżach) drżał. Drżały światełka powywieszane w ciasnych okienkach – każde poświęcone jednej duszy. Każde z opowieścią. „Elselbe Knutsdatter, mężatka przyprowadzona przed sąd w zamku w Vardø 27 stycznia 1621 roku. Skazana za to, że w przedsionku torfowej chatki trzymała na łańcuchu czarnego psa i czarne koty (…). Marrite Edisdatter, przyprowadzona przed sąd w Hjelmsøy w 1617 roku. Poddana próbie wody, bo mówiono, że zna się na czarach. Po torturach przyznała, że zasłużyła na śmierć, bo w młodości miała kazirodczy stosunek z bratem (…). Anders Poulsen, sądzony w Vardø 9 lutego 1692 roku za użycie bębna w bezbożnym celu. Przyznał, że potrafi przewidzieć przyszłość podróżnych i może pomóc tym, którzy wpadną w kłopoty. Zamordowany siekierą, kiedy jego sprawę odroczono, czekając na decyzję z Kopenhagi (…). Eli Sigvartsdatter, wybroniona przez męża w lutym 1652 i ponownie osądzona w styczniu 1653 roku…”. Bo przyszedł sztorm, bo zdechła świnia, bo się wylało mleko. Ktoś komuś odmówił garnka czy ziarna. Po torturach wymieniali współwinnych, wyroki sypały się seriami, wystarczyło krzywe spojrzenie, jeden donos. Bo zginęli wszyscy inni – nie on czy ona. Bo udało się, powiodło lepiej. Lub nawet nie. W świetle latarki, w migotaniu świec, gwizdach wiatru na bezludnych pustkowiach te historie wyniesione w muzealnej broszurce przerażały mnie potem każdego wieczoru. Długiej, jak to jesienią na Północy.

Skromna, stara chatka, ale w takich warunkach jak pałac

SZLAKIEM CHATEK

Wyszłam z Komagevær. To dolina, w której park narodowy niemal dotyka wybrzeża. Troszkę się stresowałam – we wnętrzu Varangerhalvøya nie ma ludzi, szlaków, nie miałam pojęcia, jak daleko sięga telefoniczna sieć. Na mapie wypatrzyłam chatkę, ale nic o niej nie wiedziałam, podobnie jak o innych miejscach na półwyspie. Niewiele informacji w internecie, niewiele osób tu kiedykolwiek dotarło. Zdążyłam się zdenerwować na zapas, ale ostatecznie znalazłam ją i otworzyłam przed nocą. Wichura wyła, w dachu musiała ziać spora dziura, bo dwa z czterech piętrowych łóżek były mokre. Mokry też piec, zalane drewno. Nawet nie spróbowałam rozpalać. Chatka skromna, stara, ale w takich warunkach jak pałac, więc czułam wdzięczność – dla niej i nieznanych ludzi, którzy o nią dbali. Wdzięczność, że jest, że nie została zamknięta. Że chroni przed tym bezkresnym, arktycznym niebem, co potrafi tak się rozszaleć i jednocześnie być bajkowo piękne, różowe, granatowe, zielone. Rano wiatr przycichł. Wróciłam do śladu opon, który prowadził mnie od szosy, zgubiłam go zresztą kilka razy, tak był niewyraźny. Ostatecznie odkryłam, dokąd prowadzi. W szerokiej dolince stała pomalowana na czerwono chatka. Należała do Uniwersytetu w Tromsø i była zamknięta na kłódkę.

Pomimo tego, że dalej już nie widziałam śladu, nawigacja nie stanowiła problemu. Szłam przed siebie intuicyjnie i co rusz trafiałam na pozostałości linii telefonicznej, którą kiedyś pociągnięto przez serce półwyspu. Niewiele po niej zostało – ucięte słupy, czasem resztki potłuczonych izolatorów. Dawały poczucie, że idę znakowanym szlakiem. Prowadzącym tak, jak chciałam, z chatki do chatki – bo domki też powstały z powodu linii. Kiedyś służyły robotnikom.

Do pierwszego dotarłam już po południu. I zostałam mimo wczesnej pory. Pogoda mętna, bardzo silny wiatr, a wnętrze wyremontowane. Znalazłam nawet baterię słoneczną i gniazdko z ładowarką do telefonu. Na stole leżała księga gości i kartka z numerem konta Czerwonego Krzyża. Nocą wiatr przegonił większość chmur, ranek powitał mnie słoneczny i mroźny. Kiedy wędrowałam w górę doliny, bagienka były zeszklone świeżym lodem, ale słońce grzało, więc nie chrupały długo. Poszłam troszkę za wysoko, za daleko od rzeki. Musiałam potem bardzo stromo zejść, ale trafiłam na wspaniały kanion. Zielony, omszały, z wijącym się pięknie potokiem, nietrudnym do przekroczenia (w kaloszach). Dalej coraz więcej skał i już po godzinie poczułam się jak na powierzchni Księżyca. Roślinność znikła, zostały tylko pochowane w uskokach krzewinki i wspaniałe, kolorowe porosty. Szłam potokiem aż do jego źródła, potem płaskim rumowiskiem wielkich bloków. Chmury przewalały się nad wygładzonym szczytem, kolejną chatkę, też pomalowaną na czerwono, widziałam z bardzo daleka. Dobrze było się tam schronić przed wiatrem. Inaczej nie dało się nawet usiąść i zjeść. Ugotowałam lunch, napiłam się na zapas herbaty. Wspaniały domek (też Czerwonego Krzyża), choć mniejszy i słabiej wyposażony. Tu też stały zapasy na czarną godzinę, gdyby ktoś utknął. Olej, puszki z fasolką. Materace miały jasne, pasiaste pokrowce, jakby pochodziły sprzed wieku.

Niebo zieleniejące od zorzy

Za chatką weszłam w labirynt skał pogruchotanych lub wygładzonych przez lodowiec, oszlifowanych przez wiatr. Niesamowicie wyglądały kupki kamieni poobrastane porostami, wszystkie naraz, jakby sklejone, obleczone w ubranka. Widocznie nikt ich nie potrącał, nie przewracał od dziesiątków lat. Miałam wrażenie, że kryje się w tym wiadomość, ważny przekaz. Wielka niedoceniona wartość niedotykania, niezmieniana, nieprzestawiania niczego w dzikim świecie. Czułam się, jakby prowadziła mnie jakaś odwieczna istota. Od jednego przesłania do drugiego, większości, obawiam się, nie zrozumiałam. Wiatr gwizdał sobie tylko znaną melodię, z wyraźnym, widać istotnym refrenem. Rysy po lodowcu wyglądały jak wydrapane pazurami prastare pismo. Widoki nie przypominały gór, które znałam. Falisty, brązoworudy płaskowyż, bezdrzewny, pocięty głębokimi kanionami, a daleko na horyzoncie wiatraki z północnego wybrzeża. W tym miejscu pojawiła się też sieć telefoniczna. Byłam na grzbiecie półwyspu, stąd pewnie taka szalona wichura. Ciężko się szło.


Cały tekst został opublikowany w 292 numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku –
czytaj.goryonline.com


Zdjęcie główne / Falisty, brązoworudy płaskowyż, pocięty głębokimi kanionami

Tekst i zdjęcia / Katarzyna Nizinkiewicz

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2023