Wielokrotnie ogłaszano, że Tatry to najlepiej opisane góry na świecie. Eksplorując tatrzańskie zakamarki od ponad 30 lat, śmiem twierdzić, że są to góry pełne niespodzianek i nadal dziewiczych turni. Analiza nowych map cyfrowych pokazuje, jak wiele jest jeszcze do odkrycia. Masyw Babek obfituje w intrygujące zakamarki. Na zachodzie znajdziemy legendarną Dupnicę, miejsce schronienia ludów z epoki puchowskiej. Na południu piękne wodospady w Dolinie Starej Wody. Na wschodzie urwiste ściany Sokoła i Mnicha… To pod nimi szukałem moich turniczek.
Tekst i zdjęcia / PIOTR MIELUS
Zdjęcie otwarcia / Ściany Mnicha Jałowieckiego
Ściany widać już z parkingu. Za to turniczek ani widu, ani słychu. Ich wapienne ostańce schowane są w gęstym lesie tak dobrze, że bez cyfrowych map lidarowych nie wiedziałbym, że istnieją. Analizując układ poziomic, znalazłem tam kilka bezimiennych, acz całkiem pokaźnych turni. Nie pozostawało nic innego, jak je zdobyć.
Pandemia utrudniła przekraczanie granic, musiałem więc odłożyć plany eksploracyjne na później. Tuż po otwarciu granicy zaatakowałem bez zbędnej zwłoki. Był lipiec 2020 roku. Bliskość ścian Sokoła i Mnicha skłaniała mnie do wiary, że wszystkie cztery zidentyfikowane obiekty zaliczę w jeden dzień. Jakże się myliłem! Poznanie wszystkich turni zajęło mi półtora roku.
W TATRZAŃSKIEJ DŻUNGLI
Eksploracja składa się z dwóch etapów. Po pierwsze, trzeba dany obiekt odszukać w terenie. Po drugie, warto na niego wejść. Odszukanie turni powinno być łatwe, kiedy znamy jej koordynaty i wymiary. Współczesna technika GPS teoretycznie prowadzi nas do celu jak po sznurku. W praktyce zadanie jest znacznie trudniejsze, niż wydaje się laikom. Kluczowe jest znalezienie odpowiedniej drogi podejścia. Wiedzie ono zwykle w „strasznym” terenie – pokrytym wiatrołomami, bujną roślinnością i innymi przeszkodami terenowymi. Gros bezimiennych turniczek położonych w pasie lasu znajduje się z dala nie tyle od szlaków, ile od jakichkolwiek ścieżek. W terenie nieodwiedzanym od czasów pasterskiej eksploracji Tatr. Zarosłym wszelkiego rodzaju zielskiem, z lasem zniszczonym przez kolejne katastrofalne w skutkach wichury.
Teoretycznie łatwiej powinno być zimą. Wyposażeni w rakiety lub narty skiturowe możemy przemierzać bezkresne przestrzenie. W praktyce śniegi w stromym terenie są często większe, niż byśmy chcieli, ale za małe, aby skutecznie pokryć rozległe wiatrołomy. Krótka z pozoru wycieczka zmienia się w wielogodzinne torowanie.
Z doświadczenia wiem, że optymalnie jest w kwietniu i listopadzie. W lesie śniegu już lub jeszcze nie ma, a roślinność nie jest tak bujna, jak latem. Ale nie zawsze mamy czas i cierpliwość, aby ograniczać się do tych dwóch „super” miesięcy. Tak było właśnie w pamiętnym lipcu. Nic to, że krzaki gęste. Idziemy w bój. Na pierwszy ogień biorę turniczki pod ścianami Sokoła.
Planowałem atak przez Sokoli Żleb. To spora dolinka spadająca spod Babek, wcinająca się skalną gardzielą między masywy Sokoła i Mnicha. Na mapach jej dnem biegnie ścieżka. Wiem, że wiara w mapy to szczyt naiwności, ale żal tego nie sprawdzić… Ta ścieżka zanikła dokładnie w chwili, kiedy dotarłem na dno żlebu, zawalone wielkimi, śliskimi głazami, co nie sprzyjało jakiejkolwiek wędrówce. Ale spostrzegłem inną, wiodącą w prawo. Z nadzieją i ciekawością podążyłem jej śladem.
Sto metrów wyżej z tych uczuć pozostała już tylko ciekawość. Nadzieję straciłem w chwili, kiedy ścieżka zaczęła oddalać się od dna żlebu i nieco wyżej zniknęła w wiatrołomach. W dole chodnik był jednak na tyle wyraźny, że liczyłem na jego kontynuację po drugiej stronie przeszkody. Trawers powyżej pasa zwalonych drzew wyprowadził mnie na manowce. Trawers poniżej – również. Ale, ku swojemu zdumieniu, idąc w górę, trafiłem na dalszy ciąg ścieżki. Traf z kategorii cudów, jakich wielu doświadczam w górach.
Oddalałem się od mojego pierwotnego celu, ale odnaleziony chodnik kusił, więc poszedłem dalej. GPS sugerował, że jestem na flance Mnicha. Tu też są turniczki, które planowałem odwiedzić w drugiej kolejności. Skoro los tak chciał, skonsumuję je na przystawkę, a nie na deser.
Marsz był skomplikowany orientacyjnie, a teren coraz trudniejszy. Ścieżka kluczyła wśród niesamowitej gmatwaniny zwalonych pni, a dżungla wokół stawała się coraz roślejsza. W końcu przyszła mgła i spasowałem.
„Spasować” to ładne słowo, które ukrywa strach. Strach przez zabłądzeniem w nieznanym rejonie, przy braku widoków na sukces. Według wysokościomierza byłem 150 metrów poniżej pierwszych turniczek w ścianach Mnicha, ale las nade mną robił ponure wrażenie. Zamglona, urwiskowa knieja nie jest odpowiednia dla odkrywczych spacerów. Jak zbity pies zawróciłem po własnych śladach. Rzecz działa się w lipcu, zatem „własne ślady” to pamięć wspomagana GPS-em. Szczęśliwie dotarłem na dno Sokolego Żlebu.
BASZTA POD SOKOŁEM
Dzień był jeszcze młody, więc postanowiłem podejść grzecznie szlakiem i pomyśleć, co dalej. Niemal od razu skusiła mnie drożyna odchodząca w prawo. Może to tędy wiedzie obejście Sokolego Żlebu? Szło się bardzo wygodnie i w szybkim tempie dotarłem na pole piargów pod ścianami Sokoła. Byłem już blisko moich turniczek i poczułem, że jest szansa, bym nie wrócił dziś z niczym.
„Blisko” oznacza 400 metrów w poziomie. W cywilizowanym terenie to cztery minuty marszu. W tatrzańskiej dżungli przedarcie się na tak długim odcinku może zająć ponad godzinę. Wbiłem się w las, wykorzystując coś, co uznałem za perć używaną przez małe zwierzaki, bo na linii oczu miałem przesuszony młodnik. Zaczęła się klasyczna walka o teren.
Pierwsza próba skończyła się nieciekawie. Wycofałem się z miejsca, które nie dawało szans na jakikolwiek marsz, mimo że cel był już bardzo blisko. Druga próba okazała się jednak całkiem udana. Przez trawy i głazy, klucząc wśród zwalonych drzew, dotarłem pod ścianę. Była piękna: biała, pionowa, gładka, ogromna. Pod okapami przetrawersowałem za żeberko, skąd według GPS-u pozostało mi ostatnich 100 metrów.
Trudności terenu obchodziłem łukiem pod urwiskiem Sokoła, więc turnię miałem teraz poniżej. Gdybym nie wiedział, że istnieje, nigdy bym na nią nie trafił. W zasadzie zderzyłem się z jej smukłą sylwetką, ze wszystkich stron otoczoną wysokimi świerkami. Szybko wypatrzyłem drogę wejściową. Z przełęczy po trawiastych stopniach na prawo od grani i od tyłu, na zbudowany z masywnego bloku wierzchołek. Czułem się jak zdobywca Nieznanego.
Tak padła Baszta pod Sokołem. Z racji nietrudnego wejścia pewnie odwiedzana przez juhasów w czasach, gdy miejsce dżungli zajmowały pastwiska dla owiec. Ale z pewnością niezdobyta turystycznie, bo któż miał na nią wchodzić, skoro nie ma jej na żadnej mapie i znikąd jej nie widać? Ja bez map Lidar też bym jej nigdy nie znalazł.
Zbierało się na burzę, więc szybko zbiegłem do auta. Nie sprawdziłem nawet drugiej turniczki, która podobno stoi w pobliżu, ale absolutnie niewidoczna. Należało więc wrócić i dokończyć dzieła.
NA AZYMUT
Okazja nasunęła się dopiero w sierpniu następnego roku. Kolejne pandemiczne obostrzenia nie sprzyjały wyjazdom do Słowacji. Ale w końcu się doczekałem.
Idę na pewniaka znanym mi terenem. Szlak, drożyna w prawo, piarg pod ścianami Sokoła, trawers pod urwiskiem. Mijam odkrytą w zeszłym roku turnię, schodzę niżej przez oryginalną skalną bramkę i widzę mój cel. Wygląda wspinaczkowo.Baszta opadająca pionowymi, omszałymi ścianami na wszystkie strony. Obchodzę ją w kółko. Bez szans na wejście samotnika. Mam linę, ale cóż ona mi da, jeśli nie widzę możliwości sensownej asekuracji w takim terenie?
Zostawiam turnię dziewiczą. Jestem jednak zadowolony, że zobaczyłem ją na własne oczy i przekonałem się, że istnieje. Mapy cyfrowe też mają błędy – zdarza się, że algorytm identyfikuje masywne drzewa jako turniczki, dlatego warto wszystko sprawdzić osobiście.
Wracam na ścieżkę i idę w górę Sokolego Żlebu, do progu. Jestem teraz blisko turni w masywie Mnicha, ale dzielący mnie od nich teren wygląda fatalnie. Nie ma szans na przejście. Pokonuję więc próg przy pomocy łańcuchów pamiętających czasy cesarza Franciszka Józefa. Tak grubych nie ma nigdzie indziej w Tatrach. Ale ich istnienie z dala od znakowanych szlaków nie jest dla mnie zaskoczeniem – odkryłem je w czasie pierwszej wizyty na Mnichu, 12 lat wcześniej.
Teraz też idę na szczyt. Mam plan, by dostać się do moich turniczek od góry. Mnich jest łatwo dostępny, więc sprawnie zdobywam teren. Na wierzchołku wita mnie pięknie rzeźbiony w jasnym metalu krzyż. Widok i przestrzeń powalają – jak zawsze.
Ze szczytu schodzę grańką na południe, szukając dojścia pod ściany. Prędko znajduję nietrudne przejście przez skały. Jestem w trawiastym korycie przedziurawionym otworami jaskiń, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Schodzę na azymut w kierunku celu. Jeszcze 100 metrów w poziomie, to już blisko.
Zatrzymuje mnie pas ścian, o którym zapomniałem. Na lidarowej mapie widać było, że wschodnia flanka jest przecięta dwoma długimi urwiskami. Pierwsze pokonałem bez problemu, drugie nie pozwoliło mi iść dalej. Znajduję ziemisty kominek, który daje szansę na przejście. Widzę jednak, że w dole jest próg o nieznanych
trudnościach. Kominkiem mógłbym zejść przy pomocy liny. Ale jeśli zostawię tam linę, to jak wejdę na turnię, gdy okaże się za trudna?
Myślę, co robić. Za dużo komplikacji. Jest późno, chyba czas zejść do auta. Powracam na tarczy, ale turnia cierpliwie na mnie poczeka.
MNICHOWA BASZTA
Trzecie podejście! Tym razem pod koniec października, a więc w niemal idealnym okresie na leśną eksplorację. Postanawiam połączyć moje doświadczenia z obu wypraw. Pójdę od dołu ścieżką, z której wycofałem się w lipcu poprzedniego roku. Wiem już, którędy prowadzi, a las nad nią będzie przyjaźniejszy niż latem. Na mapach Lidar znajduję optymalny układ poziomic, aby nie trafić na żadne urwiska. Jestem gotów do finalnego boju.
O świcie docieram do Lespieniec u wylotu Doliny Jałowieckiej, skąd prędko zdobywam teren. Czuję się jak u siebie, pamiętam każdy kamień i zwalone drzewo. Dopiero na łysej po wichurach wschodniej flance Mnicha idę w nieznane. Las puszcza dość łatwo. Mijam widokową kazalniczkę i dochodzę do pierwszej turni. Wygląda wspinaczkowo, ale się nie poddaję. Wąziutką półeczką wychodzę na północną grań. Jestem pięć metrów pod szczytem, jednak nie mogę pokonać gładkiego, pokrytego mchem uskoku.
Wracam więc na południową stronę. Tu z kolei nie daję rady przedrzeć się przez zarośniętą ostrym, gęstym jałowcem grań. Czysty masochizm. Ostatnia próba to zachodnia ścianka. Z głazu pod ścianą dosięgam ziemistych stopni i podchodzę nimi parę metrów. Stopnie się kończą, a ryzyko lotu wzrasta logarytmicznie. I to by było na tyle. Trzy próby, wszystkie nieudane. Turnia pozostaje dziewicza.
Niezrażony porażką idę do głównego celu: wielkiej skały, którą nazwałem Mnichową Basztą. Wybitność według Lidar wynosi aż 30 metrów, czyli 100 stóp! To jedna z najwybitniejszych turni, o której brać taternicka nie miała zielonego pojęcia. Tylko czy cudo naprawdę istnieje?
Istnieje. Wygląda groźnie i ponuro, jak średniowieczny zamek. Mam opracowany w domu pomysł na drogę wejściową, idę więc do nasady południowej grańki. Z poziomic na mapie wynika, że pas ścian jest tu najniższy. Wypatruję półeczki, którą mogę wejść na grańkę. Udało się, ale cóż z tego? Stoję w środku urwistej, trawiastej ściany, gęsto pokrytej zwalonymi pniami. Z wysiłkiem przedzieram się ku górze. Urobiłem może trzy metry i nie mogę posunąć się dalej. A pod nogami mam przepaść. Wracam z podkulonym ogonem. Sam wycof z tej ściany wymagał czołgania się nad urwiskiem. Mam dość.
A więc kolejna turnia, którą tylko obejdę w kółko, udowadniając, że istnieje? Nic innego mi nie pozostaje. Wokół ostrogi grani docieram na przeciwległą stronę. Nade mną wiszą białe, pionowe ściany. Nie ma szans, bym znalazł się na szczycie. Podchodząc pod wschodnią flankę, docieram przez trawiaste stopnie do ukrytego kociołka. Jakoś dziwnie wysoko. Nad sobą widzę wapienne przewieszki, ale w lewo odchodzi upłazek. Nie jest to wąska półka, tylko szeroki zachód. Żal nim nie pójść. Poszedłem. I po chwili byłem na krawędzi grani.
Gdzie ja w ogóle jestem? 25 metrów pod nogami widzę trawy, a wprost przede mną, za drzewami – kolejny pas urwisk. Kręci mi się w głowie. Czyżbym trafił na grań szczytową powyżej ścian? A jeśli tak, to czy przede mną jest szczyt? Nie mogę w to uwierzyć. Idę w prawo leśną grańką na skalną czubkę, dalej nie ma już nic. Jest tylko przestrzeń i przełęcz – 30 metrów poniżej.
Zdobyłem Mnichową Basztę. Trudności okazały się zerowe, choć z mapy absolutnie to nie wynikało. Nie tylko z mapy – również z obserwacji na miejscu. A jednak się udało! Jestem pijany ze szczęścia. Chyba ostatni raz byłem tak oszołomiony, gdy z kolegą Arturem po wielu próbach i przygodach weszliśmy na Pośrednią Grań niemal 20 lat wcześniej…
Podsumujmy: dwie turnie zdobyte, dwie obejrzane. Zadanie wykonane. Czas zatem wracać do domu. Którędy? Przez wierzchołek Mnicha oczywiście. Trzeba zamknąć tę epopeję. Skompletować wszystkie możliwe warianty.
Z przełęczy pod Mnichową Basztą podchodzę pod pas ścian, który wydaje mi się dziwnie znajomy. Toż to kominek, którym nie zszedłem w sierpniu! Przymierzam się do niego. Nie jest trudny, ale ziemisty i kruchy. Na lewo dostrzegam jednak inny kominek, który wydaje się może nie łatwiejszy, ale bezpieczniejszy. Idę nim i po chwili jestem nad ściankami.
A więc pętla zamknięta. Jeszcze w sierpniu myślałem, że nie da się wejść na Mnichową Basztę bez dwóch lin. Teraz wiem, że żadna lina nie była mi potrzebna. Idę do krzyża na Mnichu. Po drodze znajduję Studnię w Mnichu, potężną jaskinię położoną we wschodniej ścianie. Ze szczytu wędruję percią pod ścianami, aby poznać jej fragment, którego jeszcze nie pokonywałem. Gdy schodzę w plątaninie zwalonych drzew, słońce śmieje się do mnie, a ja do niego. W Tatrach wciąż jest tyle do odkrycia!
Tekst został opublikowany w 286 (3/2022) numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku – czytaj.goryonline.com