Dwa razy Freerider

Najdawniejsze obrazy, jakie przywołuję w pamięci, to klawisze i moje nogi zwisające ze stołka. Do osiemnastego roku życia ćwiczyłam na fortepianie osiem godzin dziennie. Byłam zwalniana z większości lekcji w liceum, zaszywałam się w pokoju do ćwiczeń. Samotna praca nad trudnymi pasażami była bardzo miłym i wciągającym doświadczeniem, ale powtarzanie utworów, które już opanowałam, odbierałam jako niezwykle stresujące. W bezwzględnym świecie muzyki klasycznej błąd przy wykonaniu utworu jest tożsamy z najgorszym grzechem.

Ten rodzaj intensywności towarzyszył mi odkąd miałam trzy lata i przez długi czas akceptowałam taki styl życia. Jednak w dniu, w którym jako studentka pierwszego roku poszłam się powspinać, odstawiłam muzykę na bok. Teraz, kiedy patrzę z perspektywy czternastu lat uprawiania wspinania, widzę, że dwie pasje mojego życia nie są od siebie aż tak odległe. Chociaż wydawało mi się, że wybrałam w końcu zupełnie inną ścieżkę, okazało się, że dorastanie przed fortepianem odcisnęło na mnie swego rodzaju piętno. Otóż podświadomie unikałam wspinaczki w stylu red point. Wspinanie RP kojarzyło mi się bowiem z odgrywaniem dobrze przećwiczonego utworu. Stanowiło równie duży stres, gdyż wiązało się z walką i z obawą, że zmarnuję ciężką pracę, jaką włożyłam w drogę. Muzyka nauczyła mnie koncentrować się na swoich słabych stronach. Od czasu do czasu zmuszałam się do pracy nad jakimś projektem, ale nienawidziłam tej znanej skądinąd presji. Wolałam wspinać się onsajtem lub szukać w górach przygód. Kiedy stawką było życie lub śmierć, potrafiłam stanąć na wysokości zadania poddając się intensywności chwili. Podobnie jak zawsze wychodziłam obronną ręką, grając z nut nieznany utwór. Realne ryzyko było mniej straszne niż wyimaginowana presja związana ze zwykłą porażką na drodze sportowej.

Dojście do Monster Offwidths
fot. Heinz Zak

Zanim dowiedziałam się, co to jest big-wall, pasja wspinaczkowa zaprowadziła mnie do Yosemite. Jak każdy wspinacz, który przyjeżdża do Doliny, rychło odkryłam, że oferuje ona dosłownie wszystko – buldering, wspinanie skałkowe, łatwe solówki, długie drogi klasyczne, hakówki i przygodę w odosobnionych miejscach. Jednak z każdą kolejną wizytą Dolina jawiła mi się jako miejsce coraz bardziej nieznośne. Byłam zachwycona jakością wspinania, ale przytłaczały mnie tłumy ludzi i nonsensowne przepisy. Nie byłam w stanie zaakceptować budek z fast-foodami, turystów, którzy zatrzymywali się w środku drogi, aby gapić się na wiewiórkę, a przede wszystkim – niekończących się dysput o wspinaniu. Nie chciałam gadać o wspinaniu, chciałam się wspinać.

Na Camp 4 czułam się jak ptak w klatce, toteż za każdym razem sypiałam w lesie, nieustannie nękana przez rangersów. Moja ukochana przyjaciółka Fletcher czuła się jeszcze bardziej osaczona; będąc psem, była jeszcze bardziej winna, że żyje niż ja. Zwykle byłam w stanie wytrzymać w Yosemite tylko kilka tygodni, potem uciekałam do normalności takich miejsc jak Indian Creek, Pakistan czy Patagonia. Mimo to zawsze ciągnęło mnie z powrotem i kiedy dwa lata temu wyszłam za mąż za nałogowego wspinacza z Doliny, Deana Pottera, zdałam sobie sprawę, że Yosemite jest mi równie potrzebne do szczęścia, jak dom w Moab.

Od stałych bywalców Doliny nauczyłam się, jak wspinać się solo po tamtejszych drogach oraz manewrować w gąszczu przeszkód, związanych z życiem w Yosemite. Z kolei Dean nauczył mnie uciekać z chaosu sztucznego wesołego miasteczka na wielkie ściany i w odludne zakątki. Fletcher, towarzyska istota, znalazła wielu przyjaciół, dołączając do załogi yosemitowych „włóczęgów”, podczas gdy my wisieliśmy na big-wallach. Half Dome, Mount Watkins i El Cap stały się moim drugim, trzecim i czwartym domem. Stopniowo uczyłam się prostego i naturalnego życia w Dolinie, a bogatsza o tę wiedzę, mogłam lepiej skupić się na wspinaniu. W końcu zaczęłam postrzegać Yosemite jako prawdziwy raj. Zdałam sobie równocześnie sprawę, że przez lata zrobiłam wszystkie klasyki tego rejonu. Nadszedł czas na poważniejsze cele.

Pracę nad Free Riderem zaczęłam wczesną jesienią ubiegłego roku, ale zabrałam się do niej w cokolwiek bezcelowy sposób. Zazwyczaj, kiedy droga mnie zainspiruje, pracuję nad nią bez wytchnienia do momentu, kiedy ją zrobię. Jednak pomysł klasycznego przejścia El Capa wydał mi się przytłaczający. Dlatego przyjęłam postawę rodem z zen, nie wyznaczając sobie prawdziwego celu. Chciałam zwyczajnie wybadać, jak się sprawy mają.

Zabiwakowałam na szczycie, aby zjechać i przystawić się do najtrudniejszych, górnych wyciągów. Rekonesans doprowadził mnie do jednego wniosku – na Free Riderze nic nie jest łatwe. Zawsze uważałam się za całkiem dobrego wspinacza off-widthowego, a tymczasem górne, „łatwe” przerysy doprowadziły mnie do łez. Nie wróżyło to nic dobrego, gdyż Monster Off-widths (dalej: Potworne Przerysy – przyp. tłum.) w dolnych partiach linii były znane z trudności. Jeszcze gorzej rzecz się miała z Huber Pitch (dalej: Wyciąg Hubera – przyp. tłum.), wariantem do Teflon Corner na 24 długości liny, który kompletnie mnie pogiął. Widziałam, jak robił go Dean, ale nie byłam w stanie sięgnąć chwytów, które on wykorzystywał. Próbowałam ciągle to nowych ruchów, ale niezależnie od tego, jaką akrobatyczną pozycję przyjęłam, zawsze brakowało mi kilku cali, aby chociażby dotknąć ostatniego z chwytów na płycie.

Chociaż trudności tego wyciągu działały na mnie deprymująco, starałam się znaleźć pozytywne strony. Górne zacięcie, które ludzie często uważają za kluczowe miejsce drogi, wydawało mi się dużo łatwiejsze. Mimo aspiracji, aby podchodzić do sprawy na wzór obojętnego buddyjskiego mnicha, zaczęłam traktować Free Ridera jako swój projekt. Postanowiłam zmierzyć się z drogą, a troskę o to, czy będą w stanie pokonać Wyciąg Hubera odłożyłam do momentu, kiedy dotrę do niego, wspinając się od dołu.

Nie miałam stałego partnera na Free Riderze, więc wykorzystywałam poręczówki, aby wspinać się i zjeżdżać z dolnej części drogi, błagając różnych znajomych, aby towarzyszyli mi najpierw na Free Blast (Salathe do Heart Ledge), a następnie do Hollow Flake. Pod koniec dnia mogliśmy po prostu zjechać do podstawy ściany. Dean, Tommy Caldwell i Dean Fidelman byli na tyle mili, aby pomóc mi na tym etapie. Nie cierpię prosić innych o pomoc, toteż miałam okazję, aby popracować nad swoją kolejną słabą stroną. Free Rider wystawiał mnie na próbę także na płaszczyznach, których się nie spodziewałam.

Po klasycznym przejściu dolnych, superpłytowych wyciągów, zatrudniłam kolejnego przyjaciela, aby towarzyszył mi w ścianie. Do wieczora wspięłam się do Aclove, ale pogoda zaczęła się gwałtownie pogarszać. Było już Halloween i po pięciu miesiącach rekordowych upałów w Dolinie zaczynał padać śnieg. Nie była mi dana nawet szansa spróbowania wyciągów w górnych partiach drogi. Po długiej, mokrej nocy zjechaliśmy w padającym śniegu po ociekających wodą linach. Wrzuciłam namoknięty szpej do samochodu i zostawiłam El Capa za sobą.

Podczas długiej podróży do Moab, zdałam sobie sprawę, że próby i porażki, jakie poniosłam na Free Riderze, sprawiły że – pomimo wysiłków, aby tak się nie stało zaakceptowałam tę drogę jako swój projekt. Próbowałam tego uniknąć, gdyż mam tendencję do wpadania w obsesję przy realizowaniu swoich celów, a ten był akurat bardzo poważny. Poza tym zrozumiałam, że przejście klasyczne El Capa, szczególnie prowadząc wszystkie wyciągi, bez partnera, który mógłby przejąć część pracy, będzie zależało nie tylko od poziomu wytrenowania. Wiedziałam, że będę zmuszona zaplanować to przejście pod każdym względem i upewnić się, że zła logistyka nie stanie się przyczyną porażki. Taka myśl, zamiast mnie zniechęcać, sprawiała, że stawałam się pewniejsza siebie. Realizując ten projekt, byłam w stanie wykorzystać swoje najmocniejsze strony – determinację i taktykę, której nauczyłam się przy projektach górskich – nie zaś polegać jedynie na sile palców.

Całą zimę myślałam o Free Riderze, a szczególnie o ruchach na wyciągu Hubera. Doszłam do wniosku, że aby sięgnąć ostatniego chwytu, będę musiała przyjąć niewygodną pozycję, będąc obiema rękami w robin-hoodku i strzelić do wyjeżdżającego chwytu. Gdyby udało mi się go dosięgnąć, zawisnę na nim na obu rękach, utrzymując spore wahnięcie ciała. Niczym kot podczas huraganu uczepiony telefonicznego słupa. Na El Capie, siedemset metrów ponad podstawą ściany, z liną wpiętą do jednego słabego buttonheada poniżej. Wydawało się to zupelnie abstrakcyjne.

Doszłam jednak do wniosku, że pozycje ciała, które musiałam przyjąć, aby wykonać skok, były podobne do znanej mi z jogi asany wojownika, którą codziennie ćwiczyłam. Uświadomiłam sobie również, że tylko dwa lub trzy ruchy stoją mi na przeszkodzie klasycznego przejścia El Capa.

Tej zimy zmieniłam sposób trenowania. Podczas gdy zwykle wspinałam się głównie z liną, tym razem zostawiłam ją w szafie i skoncentrowałam się wyłącznie na bulderingu w Big Bend oraz wspinaniu na mojej domowej ściance. Wszystko pod kątem treningu do tych kilku ruchów. Ponadto, aby uzyskać wytrzymałość potrzebną do klasycznego pokonania El Capa, biegałam sporo w terenie, wybierając trasy o największej różnicy wzniesień i wydłużając dystans do pięćdziesięciu kilometrów. Moi przyjaciele w Moab zastanawiali się, czemu robię tak nietypowe rzeczy. Musieli jednak poczekać z odpowiedzią na tę zagadkę, gdyż nie cierpię gadać o projektach zanim się z nimi nie rozprawię.

Przerysy na FreeRiderze w pełnej krasie
fot. Heinz Zak

Marzec przyniósł niewiarygodnie dobrą pogodę w Yosemite. Wrzuciłam sprzęt do swojego vana i pojechałam do Doliny. Analizując poprzedni sezon w Yosemite, zdałam sobie sprawę, że prawie w ogóle nie odpoczywałam – mam niebezpieczne skłonności do nadmiaru spręża i czasem potrafię się dosłownie zajechać. Taka taktyka sprawdza się w muzyce, ale nie we wspinaniu. Kiedy zeszłej jesieni opuszczałam Dolinę, byłam tak wycięta, że po powrocie do domu złapałam miesięczną grypę. Tym razem miałam silne postanowienie, że będę więcej odpoczywać w nadchodzącym sezonie.

Po raz kolejny stanęłam przed problemem logistycznym. Jak zwykle nie miałam partnera. Często podczas sezonu w Yosemite jesteśmy z Deanem zaangażowani w różne projekty i próbujemy nie narzucać się sobie wzajemnie. Proszenie kogoś o cztery dni małpowania i ciągania worów to proszenie o bardzo wiele. W dodatku na samym początku sezonu nie było wielu wspinaczy, do których mogłabym się o to zwrócić. Ed Whittle, miejscowy wspinacz, hojnie zaoferował mi jeden dzień małpowania. Przeszłam klasycznie dolną część drogi do Hollow Flake i razem zjechaliśmy po poręczówkach. W ten sposób oficjalnie rozpoczęłam swoje przejście, ale wciąż nie miałam partnera. Na domiar złego zaczęło padać.

Dean wrócił z treningowego wypadu i zastał mnie głęboko sfrustrowaną, zarówno z powodu pogody, jak i braku partnera. „Zaczynasz świrować” – powiedział. – „Idę z tobą, kiedy przestanie padać”. Czułam się strasznie, ponieważ właśnie pracował nad swoim projektem. Jednak moje zdesperowanie nie pozwalało na inną decyzję. Trzy dni później przejaśniło się i prognozy w końcu wyglądały obiecująco. Sciana mogła być wprawdzie mokra, ale nie mogłam już dłużej czekać.

Wymałpowaliśmy do składu mojego sprzętu na półce Hollow Flake, gdzie – czując się poważnie zastana po dniach przeczekiwania deszczu – musiałam sie przestawić na tryb wspinaczkowy. To miał być ostry dzień, począwszy od małpowania, a skończywszy na konieczności poprowadzenia Potwornych Przerys. Kiedy wisiałam w horyzontalnej pozycji na kluczowym daszku pierwszej rysy off-width, ogromny friend, którego właśnie włożyłam, wysunął się ze szczeliny i ku mojemu przerażeniu upadł mi prosto na brzuch. Z trudem udało mi się utrzymać w tej strasznej pozycji i umieścić przelot z powrotem na miejscu. Straciłam przy tej walce mnóstwo energii. Po tych przygodach na samym wstępie, pozostałe przerysy wydały mi się łatwe, jednak kiedy doszłam do Alcove, byłam prawie w stanie agonalnym. Mimo to, sięgnęłam do swoich rezerw i aby trzymać się planu, przeszłam jeszcze dwa trudne wyciągi. Zgodnie z założeniami miałam przez jeden dzień odpoczywać na Aclove i następnego ranka wymałpować prosto pod Wyciąg Hubera. Wszystko, aby być w stanie robić kluczowe ruchy zanim na tej części ściany pojawi się słońce.

Następnego dnia sporo zjadłam i wykonywałam siedzące asany z jogi. Myślałam o tym, jak wiele pracy i wysiłku kosztowało mnie dojście do tego miejsca, pod kluczowy wyciąg Free Ridera. Wyciąg Hubera był tuż nad nami i czułam, że jego przejście to gra o nie byle jaką stawkę. Przegranie było równoznaczne ze stratą jednego lub nawet dwóch tygodni i zmarnowaniem mnóstwa pracy organizacyjnej. W dodatku nie mogłabym powtórnie prosić Deana o towarzyszenie mi na podczas przejścia. Musiałabym zaczynać wszystko od początku, żebrać o partnerów, od nowa robić Free Blast i ponownie dojść do Alcove. Myślałam o tym, jak skrupulatnie się przygotowywałam i o wszystkich powodach, dla których powinnam być w stanie zrobić ten wyciąg. Równocześnie czułam spory stres. W końcu prawda była taka, że nigdy nie zrobiłam tych ruchów.

Wstaliśmy wczesnym rankiem, spakowaliśmy wór i wymałpowaliśmy po założonej w pierwszy dzien poręczówce. Burzowa pogoda, jaka panowała w Dolinie przez ostatnie dni, sprawiła, że było znacznie zimniej, niż można się było spodziewać. Trzęsłam się z zimna i miałam kompletnie zdrętwiałe palce u nóg. Próbowałam przygotować się psychicznie do wspinania. Wreszcie wystartowałam. Wspinając się do pozycji wojownika”, czułam się silna. Starałam się nie myśleć o tym, czy stary buttonhead utrzymałby lot, przyjęłam odpowiednią pozycję i rzuciłam się w lewo. Dean dał mi sporo luzu, żeby nie przytrzymała mnie lina. Klepnęłam chwyt, ale zbyt nisko, aby go utrzymać. Czułam jak moje ręce i stopy suną po ścianie, chwilę później leciałam już w dół, a następnie huśtałam się na płycie poniżej. Dean opuścił mnie na półkę stanowiskową, gdzie odwiązałam się i wyciągnęłam linę z przelotów. Nie mogłam przestać się trząść.

– Zrobisz to prędzej czy później – powiedział Dean – więc równie dobrze możesz to zrobić teraz.

Włożyłam kurtkę i spojrzałam do góry. Pomyślałam o moich dwóch najwierniejszych przyjaciółkach, Laurie Stowe i Craig Holloway, i starałam się skoncentrować na dobrej energii, którą zawsze mi dawały. Wystartowałam ponownie. Tym razem czułam się słabsza, za to bardziej zdeterminowana. Po dojściu do pozycji wojownika strzeliłam, angażując w ten ruch całe ciało. Tym razem sięgnęłam chwytu obiema rękami. W tym momencie wahnęło mnie mocno w lewo, kopnęłam stopami w ścianę, ale udało mi się utrzymać ten ruch i zrobić jeszcze jedno długie pociągnięcie do rysy na dilfra. Mimo trzęsawki udało mi się utrzymać koncentrację do chwili, kiedy wpięłam się do stanowiska i zaczęłam krzyczeć z radości.

Kiedy doszedł do mnie Dean, naciągnęłam na głowę kapturek, zebrałam się w sobie i zanurkowałam w wilgotny i śliski Jungle Pitch. Wkrótce stanęliśmy na The Block. Sprawy wyglądały lepiej niż mogłabym sobie wymarzyć. Nie wybiło jeszcze południe, więc postanowiłam kontynuować wspinaczkę. Przede mną były jeszcze dwa wyciągi powyżej Sous de Toit i trawers pod Headwallem do końcówki Free Ridera, czyli wymagające wspinanie w stopniu 5.12, które wciąż mogło mnie zatrzymać.

Przedzierając się przez wypychające, dziwne klinowania i dilfry kluczowego zacięcia dwa wyciągi wyżej, miałam abstrakcyjne uczucie, że moje ręce nigdy nie puszczą chwytów, mimo że byłam już zbułowana. Wbrew tym odczuciom do stanowiska dotarłam kompletnie wykończona.

Na stanie wiatr duł mocno i miałam pokusę, aby przełożyć wyciąg w trawersie na następny dzień. Trawers przewija się w lewo i lina biegnie przez ostre filarki. Wszystko w niewiarygodnej ekspozycji. Cały dzień strasznie marzłam i chciałam zjechać do swojego śpiwora. Z drugiej strony wiedziałam, że mam przed sobą ostatnie z kluczowych miejsc drogi i zostawienie go na rozgrzewkę na następny dzień, kiedy obudzę się sztywna i zakwaszona, nie jest najlepszym pomysłem.

Przedarłam się przez pierwsze ruchy na trawersie, czując, jakbym miała odpaść na każdym kolejnym chwycie. Ten wyciąg, jak cały Free Rider, ma niewinną wycenę 5.12, ale kończy się robioną na równowagę, psychiczną sekwencją po podchwytach, z ostatnim przelotem schowanym za filarkiem. Gdzieś w zakamarkach mojego umysłu czaiła się myśl, że jeśli odpadnę, to lina przetnie się na ostrych filarkach i spadnę setki metrów na dno Doliny. Taka wizja dawała mi dodatkową motywację. Oszołomiona przewalczyłam sekwencję po podchwytach i doszłam do Round Table Ledge. Kiedy zjeżdżałam do The Block na spoczynek, wciąż jeszcze nie mogłam wziąć się w garść. Miałam wprawdzie za sobą jeden z najlepszych wspinaczkowo dni mojego życia, ale byłam wypalona psychicznie.

Następnego dnia miałam do przejścia tylko kilka wyciągów wyprowadzających na szczyt. Mimo że nie były łatwe, wiedziałam, że jestem w stanie je przejść. Przeszkodzić w tym mógł mi już tylko jakiś fatalny przypadek, jak upuszczenie sprzętu lub podobna katastrofa. Odsunęłam od siebie te myśli. Wiedziałam, że nie mogę odpaść i że nie upuszczę czegokolwiek aż do momentu, kiedy stanę na szczycie El Capa. Swobodne prowadzenie zaokrąglonych, wypychających przerys, które tak bardzo mnie zmasakrowały za pierwszym razem, było miłym uczuciem.

Początek płyty na wyciągu Hubera
fot. Heinz Zak

Na szczycie spodziewałam się uczucia triumfu. Tymczasem, nie wiedzieć czemu, nic nie czułam. Dzień wcześniej, kiedy pokonałam kluczowe miejsce, byłam w euforii. Czy jest coś ze mną nie tak? Nie powinnam przypadkiem skakać i krzyczeć z radości, słysząc w głowie motyw z „Rydwanów ognia” i oczami wyobraźni widzieć siebie biegnącą w zwolnionym tempie? Zamiast tego odruchowo sklarowałam liny, uporządkowałam sprzęt, spakowałam wory i zaczęłam schodzić w dół East Ledges. Czułam się odrętwiała i wypalona. Nagle nic nie miało znaczenia. Przez ostatni miesiąc każdy oddech, który wzięłam, dedykowany był tej wspinaczce. Byłam bardziej napalona niż kiedykolwiek wcześniej. Teraz było po wszystkim

Następne dni spędziłam w odosobnieniu, nie rozmawiając z nikim z wyjątkiem Fletcher. Wreszcie wyszłam z ukrycia i poszłam zrobić moją ulubioną solówkę, Royal Arches, gdzie mogłam klasycznie i na lekko przebiec się po nagrzanej skale.

Gdy przechadzałam się po wierzchołku Washington Column, spojrzałam – jak na starego przyjaciela – na Half Dome. W tym momencie uświadomiłam sobie, że dzięki swojemu samozaparciu przeszłam klasycznie El Capa. Wzruszyłam się do łez.

Dwa tygodnie później z Austrii przyjechał Heinz Zak, który miał zrobić mi zdjęcia na drodze. Podczas sesji zrobiłam kluczowe wyciągi Free Ridera i kiedy biwakowaliśmy na szczycie Heinz powiedział: „Miałaś spory zapas na tych wyciągach. Powinnaś to zrobić w ciągu jednego dnia”

Muszę przyznać, że wcześniej przyszło mi to do głowy, ale raczej jako cel na dalszą przyszłość, na przykład na następny sezon. Jednak okazało się, że Heinz miał na myśli start po reście, za kilka dni. W dodatku zaoferował mi swoje towarzystwo. Wówczas pomyślałam: Czemu by nie?

Kilka dni później podchodziliśmy po południu pod ścianę El Capa. Postanowiliśmy zacząć Free Blast o szóstej wieczorem. W ten sposób mogłam przejść przy świetle dziennym trudne wyciągi płytowe, a pod warunkiem, że byłabym wystarczająco szybka, dostać się przed zmrokiem do Heart Ledge. Niestety, księżyc był w nowiu, więc podczas nocnego wspinania mogłam liczyć tylko na swoje własne oświetlenie. Nie było jednak innego wyjścia, jeśli chciałam wczesnym rankiem dojść pod Wyciąg Hubera. Bałam się przechodzenia Hollow Flake w ciemnościach. Z drugiej strony wywnioskowałam, że Potworne Przerysy nie mogą już być o wiele gorsze; poza tym zawsze mogłam udawać, że to nie rzeczywistość, lecz zły sen. Przewidywałam, że dotrzemy do Alcove przed szóstą, ale Heinz twierdził, że będziemy tam najpóźniej o drugiej i zabrał dwa superlekkie śpiwory, abyśmy mogli się w tym miejscu zdrzemnąć.

Kiedy szpeiłam się pod ścianą, niezauważenie podszedł do nas młody niedźwiadek. Przyglądaliśmy mu się z zachwytem. „To dobry znak” – stwierdziliśmy ze śmiechem, kiedy powoli oddalił się na zachód.

O piątej czterdzieści pięć nie mogłam już dłużej czekać i zaczęłam się wspinać. Mocno uścisnęłam Heinza i ruszyłam do góry. Czułam wielkie podniecenie i zdenerwowanie. To mógł być początek przełomowego dnia w moim życiu, ale równie dobrze mogliśmy wkrótce zjeżdżać z podkulonymi ogonami. Właściwie nie mogliśmy, bo zabieraliśmy tylko jedną linę. Wyłączyłam myślenie i – stosując się do rad Deana i Thomasa Hubera – zaczęłam skupiać się wyłącznie na wolnym i uważnym wspinaniu. Mimo że wiedziałam, iż rada jest ze wszech miar słuszna, po zrobieniu płytowych wyciągów zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie wspinam się zbyt ostrożnie. Wydawało mi się, że ledwie się poruszam. Tymczasem, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, kiedy zaczynałam ostatni wyciąg Free Blast, Heinz oznajmił mi, że wspinamy się dopiero dwie godziny.

Kiedy zeszłam na Heart Ledge, włączyłam czołówkę. Dwóch Austriaków W śpiworach, którzy biwakowali w tym miejscu, przeżyło lekki szok na mój widok. Patrzyłam na nich z zazdrością. Przed wejściem do śpiwora czekało mnie jeszcze mnóstwo wspinania. W zupełnych ciemnościach rozpoczęłam następny wyciąg. Tak naprawdę podobało mi się wspinanie z tym niewielkim świetlnym kręgiem – bez czynników rozpraszających, w optymalnej temperaturze, miłe i spokojne. Mocno się skoncentrowałam, kiedy pokonywałam trawers pod Holow Flake, wyciszając się jeszcze bardziej podczas przechodzenia samego Hollow Flake. Lina pode mną ginęła w ciemnościach, sprawiając, że miałam wrażenie wspinania się bez asekuracji.

Zdenerwowanie sprawiło, że czułam się jak podczas ostatecznego ataku na wielkiej alpejskiej ścianie, gdzie obowiązuje motto: zawsze do góry i tylko do góry. W pewnym sensie przygotowywałam się do tej wspinaczki od lat. Przez całą trzecią dekadę mojego życia pociągały mnie przygody i duże ściany. Przestałam się skupiać na podnoszeniu poziomu w pokonywaniu trudności klasycznych, aby poświęcić się wytyczaniu nowych linii, wspinaczce big-wall i alpejskiej. Nigdy, nawet przez moment, nie żałowałam takiego wyboru, ale dwa lata temu postanowiłam nieco przystopować z podróżami, aby ponownie skoncentrować się na wspinaczce klasycznej. Doszłam do wniosku, że nie jestem w stanie osiągnąć szczytowej formy, non stop jeżdżąc na wyprawy. Jak zawsze trudno było to wszystko pogodzić, ale byłam zdeterminowana w dążeniu do połączenia w jedno moich możliwości w klasycznej wspinaczce z ogólnym doświadczeniem wspinaczkowym. Nie miałam pojęcia, że spełni się to podczas jednodniowego przejścia El Capa.

To już prawie finisz – Steph na 36 wyciągu FreeRidera
fot. Heinz Zak

Moje doświadczenie wyniesione z gór, niekończące się nocne wyrypy zaczęły – wraz z upływem kolejnych godzin akcji – procentować na El Capie. Tutaj nie było burz, kruszyzny, seraków i nieznanego terenu. Zdenerwowanie rozpłynęło się pośród gwieździstej nocy i zdałam sobie sprawę, że to, co robię, jest w gruncie rzeczy przyjemne.

W czerni nocy dyskretnie skradałam się ku Potwornym Przerysom. Ciemności skrywały ogromną ekspozycję, ku mojemu zaskoczeniu wspinałam się szybciej i bardziej efektywnie, niż mogłabym sobie wymarzyć, w dodatku czułam się zupełnie rozluźniona. Jak zwykle Heinz miał rację – do Alcove doszliśmy około drugiej lub trzeciej nad ranem. Wciągnęłam na nogi skarpetki, wpełzałam do wątłego śpiworka i zapadłam w drzemkę. Zbudziłam się o piątej trzydzieści, trzęsąc się z zimna. Dzięki Bogu wzięłam niewielką plastikową butelkę z kawą. Niestety, ona również okazała się lodowata i wypiłam ją raczej z obowiązku niż dla przyjemności. Próbowałam zapomnieć o bólu głowy, który nękał mnie odkąd zaczęłam się wspinać dwanaście godzin temu. Jak mogłam zapomnieć o aspirynie? Jednak tym, co dokuczało bardziej była niepewność, co się stanie na Wyciągu Hubera. Czułam, że jeśli będę w stanie go zrobić, skończę drogę. A co jeśli nie…? Cóż, musiałam go zrobić.

Na stanowisku pod kluczową długością liny wyrzuciłam z pamięci wspomnienia ze wszystkich wyciągów, które miałam za sobą i wyobraziłam sobie, że przespałam całą noc na Alcove. Zamknęłam oczy i skupiłam się na energii, którą obiecała mi wysłać moja przyjaciółka, świetna biegaczka Catra Corbett-McNeely. Z całym impetem przedarłam się przez pierwsze ruchy do pozycji wojownika i z okrzykiem wykonałam skok. Tak!

Kiedy byliśmy na The Block, Heinz zaczął już mówić o szczycie, mimo że przed nami było jeszcze kilka trudnych miejsc. To nigdy nie jest dobry pomysł! Pierwsze zacięcie faktycznie odebrałam jako szokująco łatwe. ,,To dla ciebie szóstka!” – krzyknął z radością mój partner, kiedy wpięłam się do stanowiska.

Jednak następny wyciąg nie poszedł już tak gładko. Było mi tak zimno, że nałożyłam na siebie wszystko, co miałam i nierozważnie zaczęłam wyciąg w śliskim Windstopperze. Kiedy wyginałam się w obłym, dziwacznym zacięciu, zacierając mój prawy bok na ścianie, poczułam, że się zsuwam. Jakoś udało mi się przewalczyć do następnego stanowiska, ale kosztowało to zbyt wiele energii. Kiedy zbliżałam się do końca wyciągu, poczułam, że wyjeżdża mi ręka zaklinowana w wypychającej rysie. Nigdy nie odpadaj podczas klinowania rąk w rysie – to jedna z podstawowych zasad mojego życia. Od zawsze. Nie wierząc w to, co się dzieje, kontynuowałam ruch i w jakiś sposób udało mi się wrzucić do rysy drugą rękę, dokładnie w momencie, kiedy zaklinowana wyjeżdżała. Na stanowisku było mi zimno, czułam ogromne zmęczenie i złość na siebie za swoje rozpaczliwe wyczyny sprzed chwili. Nie cierpię robić głupstw, a właśnie miałam kilka za sobą. Ponadto zaczynał mi doskwierać brak snu. Zaczęłam myśleć nieco irracjonalnie – przewidywałam, że odpadnę i zginę na następnym wyciągu w trawersie, ale równocześnie nie za bardzo mnie to obchodziło. Interesowało mnie tylko jedno – być już na następnej półce osłoniętej od wiatru.

Na Round Table Ledge po prostu chciało mi się spać. Od szczytu dzieliły mnie tylko trzy wyciągi, ale czułam bunt i nie miałam ochoty ich robić. Na sekundę zamknęłam oczy i osunąłem się na ścianę. Dopiero Heinz przywołał mnie do porządku. Zachowywałam się jak klasyczna ofiara braku snu – byłam obojętna i apatyczna. Marzyłam o wyciągnięciu śpiwora i śnie, równocześnie dobrze zdając sobie sprawę, że Heinz nigdy mi na to nie pozwoli. Zerknęłam na niego ukradkiem i zaczęłam coś majstrować przy sprzęcie, aby wyglądać na zajętą. Sklarowanie sprzętu wydało mi się strasznie trudnym zadaniem i zaczęłam coś burczeć pod nosem. Wreszcie zrobiłam w szpeju porządek i w momencie, kiedy moje ręce zanurzyły się w następnym zacięciu, poczułam przypływ energii. Przewieszone rysy! Moja ulubiona formacja! Szybko posuwałam się do góry, z uśmiechem i z nerwem. Minęło dwadzieścia godzin odkąd weszłam w ścianę i zaczęłam od nowa odczuwać przyjemność ze wspinaczki.

Na szczycie stanęliśmy w popołudniowym słońcu. Heinz sprawdził czas. Była czwarta po południu 24 maja, czyli dokładnie miesiąc po tym, kiedy po raz pierwszy skończyłam Free Rider. Spojrzałam na Heinza przepełniona wdzięcznością, ponieważ podarował mi ten dzień, a zarazem jedną z najlepszych wspinaczek życia. Rzuciłam szpej na ziemię i wyciągnęłam się na słońcu, przesycona zadowoleniem z wyczerpania fizycznego. Zawsze postrzegałam wspinaczkę jako coś o wiele więcej niż samo wspinanie – jako ścieżkę prowadząca do zrozumienia mojego świata. Leżałam jak długa na nagrzanej granitowej płycie, nie mając już nic do zrobienia i wiedziałam, że nie jestem już tą samą osobą, która dzień wcześniej stanęła u podnóża El Capa.

STEPH DAVIS
tłumaczenie – PIOTR DROŻDŻ

GÓRY 09/2004 (124) 

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2022