4 lata po wypadku, w którym zginęli Hansjörg Auer, David Lama i Jess Roskelley, przypominamy tekst, który powstał na gorąco po tych tragicznych wydarzeniach. W chwili jego powstania szczegóły nie były jeszcze znane, ale światowe środowisko wspinaczkowe wiedziało już, że straciło trzech Wielkich.
Zaczynam pisać ten tekst w czwartkowy wieczór, 18 kwietnia. Ponure wieści nadeszły sześć godzin temu, około szesnastej. Były jak grom z jasnego nieba – dosłownie, bo podziwiałem wówczas piękną wiosnę, budzącą się do życia w podkrakowskiej Dolinie Prądnika. Z niedowierzaniem próbowałem przyswoić tę tragiczną wiadomość. Trzech czołowych alpinistów świata w jednym zespole. Poznałem wszystkich, szczególnie dobrze Austriaków. Mieli różne osobowości, a pod ścianę Howse Peak doszli zupełnie innymi wspinaczkowymi ścieżkami. Wiele ich jednak łączyło – przede wszystkim bezwarunkowa miłość do wspinania. Niestety, po raz kolejny sprawdziło się stare powiedzenie, że lawina nie wie, iż porywa eksperta. Strata dla światowej sceny wspinaczkowej jest podobna do tej, którą niemal dokładnie 30 lat temu polskie środowisko poniosło pod Lho La.
Co się stało?
Austriacko-amerykański zespół David Lama – Hansjörg Auer – Jess Roskelley wspinał się na drodze M16 na Howse Peak. 16 kwietnia ścianą zeszła potężna lawina, która porwała alpinistów. Z powietrza wypatrzono elementy sprzętu wspinaczkowego oraz częściowo przysypanie ciało. Według rzeczniczki Parków Narodowych Kanady, ze względu na zagrożenie lawinowe, opady i silny wiatr lądowanie służb ratunkowych w okolicy miejsca wypadku nie było możliwe.
David Wojownik
Davida poznałem podczas zawodów Rock Master w 2006 roku. Startował zarówno z liną, jak i w bulderingu. Miał wówczas zaledwie piętnaście lat, ale już wyróżniał się w gronie rywali. Był introwertykiem, którego w wieku nastoletnim cechowała nadprzeciętna inteligencja. Miał też niesamowity, niezwykle wojowniczy styl wspinania. W konkurencji „na trudność” (to nie pomyłka – nazwę „prowadzenie” zaproponowano parę lat później) nie wahał się postawić wszystkiego na jedną kartę i zdecydować na ryzykowny, efektowny strzał z gatunku „do or fall”. Pamiętam, że jako juror nagrody Arco Rock Legends 2007, do której był nominowany, nie miałem wątpliwości, aby głosować i przekonywać innych członków kapituły do jego kandydatury. Ciężko było jednoznacznie stwierdzić, że w tym sezonie osiągnięcia Davida zasługiwały na nią bardziej niż dorobek pozostałej dwójki nominowanych – Angeli Eiter i Patxiego Usobiagi – ale dla mnie, przy całej sympatii do pozostałej dwójki, decydującą rolę odgrywał właśnie styl wspinania i osobowość młodziutkiego Austriaka. W 2007 roku poznałem także jego rodziców – przesympatyczną panią doktor pediatrii z Innsbrucka i przewodnika górskiego z Nepalu. W kontekście ostatnich wydarzeń dręczą mnie wspomnienia roześmianej pary w knajpkach urokliwego Arco…
Nie wiem dlaczego, ale od początku byłem pewien, że David jest spadkobiercą takich zawodników, jak Lynn Hill, Stefan Glowacz czy Yuji Hirayama, dla których kariera zawodnicza była tylko preludium do wspaniałych osiągnięć na wielkich ścianach całego świata. Nie musiałem długo czekać na spełnienie tego przeczucia. Już 3–4 lata później publikowaliśmy reportaże z wyjazdów Davida do Kirgistanu. Potem była Patagonia i słynne przejścia na Cerro Torre. Pierwsze w atmosferze skandalu, a drugie już zaliczające się do wybitnych. „Wydaje mi się, że mam małą obsesję – w pozytywnym tego słowa znaczeniu – na punkcie alpinizmu i wspinaczki” – powiedział mi wtedy w wywiadzie, a patagońska okładka z nim i Peterem Ortnerem została przez czytelników wybrana najlepszą w historii naszego magazynu. Niedługo później Lama zaczął sprawdzać się w górach najwyższych. Już w 2011 roku zrobił nową drogę na Cerro Kitshwar (w zespole ze Stephanem Siegriestem i Denisem Burdetem). Potem były między innymi świetne przejścia na Trango Tower czy Chogolisie. Wreszcie solowe przejście zachodnim filarem Lunag Ri z ubiegłego roku, które miało (ma?) wielkie szanse na tegoroczną nagrodę Złotego Czekana.
Ostatni raz spotkałem Davida w styczniu tego roku na targach ISPO w Monachium. Byłem umówiony na wywiad, ale paraliż komunikacyjny, jaki zapanował wówczas w Niemczech, uniemożliwił mi dotarcie na czas. Kilka godzin wcześniej, widząc, że nie mam szans na punktualne przybycie, musiałem to spotkanie odwołać. Jednak wieloletnia znajomość zaprocentowała. Następnego ranka dostałem wiadomość od menadżerki, że David chce się na chwilę spotkać. Miałem nadzieję, że uda nam się dłużej porozmawiać, ale Austriak poprosił mnie, abyśmy to odłożyli. Okazało się, że nie siedzi jeszcze w samolocie tylko ze względu na śnieżyce i ma za sobą ciężką noc. „Piotr, faktycznie długo nie rozmawialiśmy. Musimy to szybko nadrobić” – powiedział wtedy. Niestety, już się nie uda…
Skromny Hansjörg
Jak niemal cały wspinaczkowy świat, usłyszałem o Hansjörgu po jego niesamowitej solówce w 2007 roku. Wychowanek Rollanda Mittensteinera, autora pierwszego onsajtu na słynnej Drodze Przez Rybę na Marmoladzie, Auer poszedł o krok (milowy dla wspinaczki solowej!) dalej i piętnaście lat później przeszedł tę linię bez asekuracji. Gdy dzisiaj podziwiamy przejście Alexa Honnolda na El Capie, trochę zapominamy o żywcu, którego klasa była porównywalna do tej, jaką prezentują najlepsze przejścia Amerykanina.
Słynna Ryba to 37 wyciągów czujnego wspinania o trudnościach sięgających 7b+. Hansjörg poprowadził ją raz cztery lata wcześniej, a kilka dni przed solówką zjechał drogą, aby w ciągu pięciu godzin przyjrzeć się całości i lepiej poznać najtrudniejsze miejsca. „Kiedy robię coś wyjątkowego, sukces musi przyjść w pewnym sensie łatwo. Kilkudniowa praca nad drogą w tym przypadku nie jest w moim stylu” – powiedział mi w wywiadzie przeprowadzonym w 2008 roku. „Tym, co fascynuje mnie we wspinaniu bez asekuracji, jest przeżywanie absolutnej wolności i lekkości ruchu. Na początku drogi w pewien sposób zanurzasz się w innym świecie, należącym tylko do ciebie, w którym bawisz się ruchem własnego ciała” – stwierdził w innym momencie rozmowy.
Jak się okazało, Hansjörg był jednym z tych tyrolskich wspinaczy, którzy mało mówią, a dużo robią (podobnie jak jego kolega Much Mayr). Już przed solówką na Rybie, która – siłą rzeczy – przyniosła mu rozgłos, Tyrolczyk miał za sobą świetne przejścia, również w górach wysokich: na przykład na Shipton Spire (Women And Chalk) czy Trango Tower (Eternal Flame), o których wiedzieli tylko nieliczni.
Był bez wątpienia jednym z najlepszych światowych „all-arounderów”, otwierających wielkościanowe linie o trudnościach 8b+, a równocześnie sprawdzających się na nowych drogach na wysokich siedmiotysięcznikach. Jego wejście na Kunyang Chhish 2700-metrową południowo-zachodnią ścianą, dokonane w zespole z bratem Matthiasem i Simonem Anthmattenem w 2013 roku, było nominowane do Złotego Czekana i można śmiało napisać, że zasługiwało na ten tytuł podobnie jak nagrodzone wtedy wyczyny.
W minionym roku znów błysnął solowym talentem, tym razem w górach wysokich, dokonując samotnego wejścia zachodnią ścianą siedmiotysięcznika Lupghar Sar West. Przejście to, podobnie jak ubiegłoroczny wyczyn Davida, musi być brane pod uwagę przez jury Złotego Czekana.
Tak jak w przypadku Davida, przywołuję teraz w pamięci wszystkie, niezwykle sympatyczne spotkania z Austriakiem. Na krakowskim festiwalu, dwukrotnie na Kalymnos, w Chamonix i Courmayeur podczas Złotych Czekanów, w południowotyrolskim Brixen czy w halach targowych w Monachium i Freidrichshaffen. „Naprawdę zależało mi na tym, żeby [po przejściu Ryby] nie ucierpiała moja osobowość. I teraz, półtora roku później, mogę powiedzieć, że mi się udało. Jestem ciągle tym samym Hansjörgiem Auerem, znanym ze swojej skromności” – powiedział w wywiadzie. I takim pozostał do końca.
Jess – In the Name of Father
Jessa poznałem w 2014 roku, gdy Złotego Czekana za całokształt kariery odbierał jego ojciec, legenda amerykańskiego alpinizmu John Roskelley. Roskelleyowie przyjechali do Chamonix niemal całą rodziną. Przyjemnie było patrzyć na relację Jessa z ojcem, z którego był niezwykle dumny. I vice versa. Dziś ich wspólne, widoczne poniżej zdjęcie, zrobione tuż po ceremonii w Courmayeur, łamie mi – jako ojcu – serce.
Jess zyskał rozgłos w 2003 roku dzięki wspólnej wyprawie „Generations on Everest”, kiedy wraz z ojcem stanął na szczycie. Miał wówczas zaledwie 20 lat i był najmłodszym Amerykaninem na dachu świata. Później na trwałe zapisał się w historii wspinaczkowej eksploracji gór Alaski serią znakomitych przejść. Między innymi wytyczył dwie piękne drogi na Citadel w Górach Kichatna – pierwszą na wschodniej ścianie szczytu z Kristofferem Szilasem w 2013 roku, a drugą z Benem Erdmannem cztery lata później. Jego alaskim opus magnum można nazwać pierwsze przejście południowej grani Mount Huntington dokonane w stylu alpejskim w zespole z Clintem Helanderem, w ciągu ośmiu kwietniowych dni 2017 roku. Dwie ostatnie wspinaczki znalazły się na tak zwanej długiej liście przejść branych pod uwagę przez jury Złotego Czekana. Jess zaczął się sprawdzać także w górach najwyższych, gdy w ubiegłym roku z Kurtem Rossem i Nelsonem Neirinckiem dokonał pierwszych wejść na dwa sześciotysięczniki w Karakorum: Chhota Bhai i Changi Tower 2.
Gdy dotarły do mnie tragiczne wieści, byłem na gorącej linii z Lindsayem Griffinem, którego nazywam „żywą encyklopedią wspinania”. Zapytałem, czy słyszał już o wypadku. Brytyjczyk, zajęty zamykaniem do druku „American Alpine Journal”, jeszcze o niczym nie wiedział, ale natychmiast odpisał: „Jeśli tych trzech odeszło, będzie to ogromny cios dla całego świata wspinaczkowego”. Nic dodać, nic ująć.
Tekst / PIOTR DROŻDŻ
Tekst pochodzi z 19 kwietnia 2019 r.