Trudniej wejść na ośmiotysięcznik czy prowadzić małą firmę wydawniczą w kraju? Pierwszy wyczyn na pewno jest bardziej efektowny, za to z drugiego satysfakcję czerpie większe grono osób – czytelnicy. Pytanie, czy również wydawca? O tym i innych urokach publikowania górskiej literatury z właścicielem wydawnictwa Annapurna, ROMANEM GOŁĘDOWSKIM, rozmawia ANDRZEJ MIREK.
KONTAKT Z AUTOREM TO PRACA NAD TEKSTEM I ROZLICZENIA CZY COŚ WIĘCEJ?
Niemal przy każdej pracy nad książką zadzierzga się z autorem bliższą zażyłość. Nie zawsze trwałą, bo czasem pojawiają się konflikty przy promocji czy dystrybucji. Ale niektóre przyjaźnie trwają latami. Niestety, w przypadku wielu moich autorów przyjaźń tę przerwała ich śmierć. Pozostała jedynie satysfakcja, że udało się uchronić od zapomnienia tyle wspaniałych opowieści i ważnych dla naszej górskiej świadomości wydarzeń. Ale jest też żal, że nie napiszą już niczego więcej, mimo że snuliśmy dalsze plany wydawnicze. A szkoda, bo Artur Hajzer, Rysiek Szafirski, Jacek Kamler, Ewa Matuszewska czy Jurek Surdel mieli jeszcze sporo do opowiedzenia.
Praca nad tekstem to okazja do głębszego poznania autora i jego motywacji, docierania do często trudnych tematów – czasami takich, których opublikowanie nawet dziś mogłoby się skończyć sprawą sądową. Tu przypominają mi się szczere rozmowy ze zmarłym niedawno Jurkiem Surdelem. Na przykład tylko ja wiedziałem, co było powodem bardzo ostrych wypowiedzi w książce na temat Andrzeja Zawady. Otóż kilka miesięcy przed zabraniem się do jej pisania Jurek miał okazję po raz pierwszy odsłuchać nagrania kaset z wyprawy na Lhotse w 1974 roku, na których Andrzej wyrażał się o nim lekceważąco. Po latach znalazło to swoje odzwierciedlenie w tekstach.
Warto też zaznaczyć, że w niektórych sytuacjach wcielam się we współautora książek, czego chyba najlepszym przykładem był cykl GórFanka, opracowywany wraz z Anną Czerwińską. Z czasem stałem się nieformalnym biografem, a niekiedy i rzecznikiem Anny.
JAKIE BŁĘDY NAJCZĘŚCIEJ POPEŁNIAJĄ AUTORZY?
Z punktu widzenia czytelnika wydaje mi się, że w wielu książkach autorzy literatury górskiej starają się opowiedzieć swoje historie tak, jakby naprzeciwko nich stał czytelnik posiadający podobne doświadczenia i wiedzę na dany temat. A uważam, że powinno być wręcz odwrotnie. Autor musi założyć, że tekst kieruje do osoby zupełnie „zielonej”, i z detalami opisywać przygody i doświadczenia.
CO ZMIENIŁO POJAWIENIE SIĘ NA RYNKU DUŻYCH GRACZY?
Wejście Agory na rynek górski spowodowało pewną rewolucję. Inni więksi wydawcy zrozumieli, że przy spreparowaniu książek z tej tematyki tak, by stały się atrakcyjne dla szerszego odbiorcy, można nieźle zarobić. Obecnie jest przynajmniej kilku graczy, którzy publikują regularnie, zapewniając jednocześnie ogromne wsparcie reklamowe. Teraz już nie jakość tytułu decyduje o jej popularności i nakładach, ale właśnie zakres i skala działań promocyjno-reklamowych. Najlepszym tego przykładem była książka Denisa Urubki, która – opublikowana przed dwoma laty na polskim rynku przez niewielkiego wydawcę – spokojnie funkcjonowała w obiegu, nawet nie zahaczając o listy bestsellerów. Kiedy Agora została współwydawcą, pozycja ta szybko powędrowała na szczyty list, a jej sprzedaż wzrosła wielokrotnie.
SPORO WARTOŚCIOWYCH KSIĄŻEK JEST NIEDOCENIONYCH. JAK TO ZMIENIĆ?
Rozwiązaniem byłoby dofinansowywanie wartościowych tytułów przez fundacje lub rządowe agendy, by na przykład książki, które otrzymały nagrody w takich czy innych konkursach, miały większe fundusze na działania reklamowe. Tak przecież się dzieje na ogólnym rynku książki.
JAK WYGLĄDAJĄ RELACJE POMIĘDZY WYDAWCAMI?
Moim zdaniem istnieje zdrowa konkurencja, która skłania do jeszcze większego wysiłku i starań, by kolejną książkę wydać lepiej. Ale muszę zauważyć, że mali wydawcy są zazwyczaj na straconej pozycji, bo najczęściej wzięty autor orientuje się, jakie są wielkości zaliczek na rynku wydawniczym, a to stanowi decydujący argument. Przytoczę przykład: podczas starań o wydanie pierwszej książki Bernadette McDonald nasze oferty zostały przebite pięciokrotnie.
Generalnie wydawcy zazwyczaj dyskutują o najgorętszych tytułach na rynku, choć obecnie jest ich tyle, że rzadko kto ma na ten temat pełną wiedzę. A rozmawiamy o sposobach wydania, dostrzeżonych błędach czy koncepcjach ujęcia tematu, bo zapewne każdy zrobiłby to nieco inaczej. Jednak w przypadku dużych firm trudno znaleźć osobę, poza autorem, z którą można byłoby o tym porozmawiać, bo za wydaniem książki stoi zazwyczaj sztab ludzi.
JAK WYGLĄDA TEN RYNEK NA ŚWIECIE I CZEGO MOGLIBYŚMY SIĘ NAUCZYĆ?
Wydawcy książek górskich w innych krajach mają zazwyczaj łatwiejszy dostęp do zdjęć agencyjnych – po prostu, jeżeli dane zdjęcie im się podoba, pieniądze nie grają roli. U nas jest inaczej. Na szczęście w Polsce wiele materiałów ilustracyjnych udaje się pozyskać „po znajomości”.
Jednak tak dużego boomu na książki górskie, jaki był u nas w tym roku, nie ma chyba nigdzie na świecie. No, może poza Nepalem. Akurat mam stamtąd świeże doświadczenia, ale wiadomo, że Himalaje są tylko jedne. I jeszcze zaskakujące spostrzeżenie: John Porter, autor Przeżyć dzień jak tygrys, powiedział mi niedawno, że sprzedaż tej książki w Polsce jest lepsza niż w jego rodzimej Wielkiej Brytanii. Tak też jest w przypadku wielu książek Bernadette McDonald.
Z przekładów na nasz rynek trafiają obecnie prawie wyłącznie tańsze pozycje, głównie biografie, brak natomiast droższych książek albumowych – rynek zachodni jest znacznie bogatszy i bardziej przekrojowy, bo przecież fotografia górska ma wiele do zaoferowania.
JAKI WPŁYW NA KONDYCJĘ FINANSOWĄ ANNAPURNY MIAŁO BANKRUCTWO ZNANEJ SIECI KSIĘGARŃ?
Prowadzenie firmy w Polsce – zwłaszcza obliczone na efekt długofalowy, trwający niekiedy kilkadziesiąt lat – jest pod wieloma względami sporym wyzwaniem. Na wydawcę czeka wiele raf, z którymi musi się zmierzyć. Jest tak jak w górach: z małą lawiną niekorzystnych zdarzeń można sobie jeszcze poradzić, ale duża może okazać się wyzwaniem ponad siły niewielkiego biznesu. To obserwowaliśmy niedawno, gdy jedna z największych firm dystrybucyjnych na rynku książki, Matras, znalazła się w stanie niewypłacalności, czyli praktycznie bankructwa. Trzeba wiedzieć, że jej upadanie trwało ponad rok. W tym czasie prowadziła jeszcze działalność, ale już nie płaciła za wystawione faktury. Z tego uzbierała się w końcu spora sumka, której brak w kasie wydawniczej zachwiał wypłacalnością także mojej firmy. Jedynym wyjściem było zaciągnięcie sporych kredytów, a te, jak wiadomo, sporo kosztują.
I tak niemal z dnia na dzień musiałem drastycznie ograniczyć plany wydawnicze, a tym autorom, którzy się do mnie zgłaszali, jasno komunikowałem, że bez wsparcia z zewnątrz wydanie ich książek jest u mnie niemożliwe. Dlatego praktycznie nie uczestniczyłem w wielkim boomie, jakim cieszyły się w tym roku książki górskie – po prostu nie miałem środków na uruchomienie nowych wydań, choć kilka tytułów czeka na publikację, a inne na wznowienia.
REDAKCJA KSIĄŻEK TO TRUDNY, A BYWA, ŻE TEŻ DRAŻLIWY TEMAT. JAK OCENIASZ RYNEK POD TYM WZGLĘDEM?
Musimy zrozumieć przynajmniej dwie kwestie. Pierwsza dotyczy tego, że wielcy wydawcy bardzo często przygotowują książkę na ściśle określony termin, bo jest ona ujęta w planie rocznym. Na przykład Empik wymaga zgłoszenia pozycji kilka miesięcy przed jej ukazaniem się, w przeciwnym razie w dniu premiery nie trafi ona na półki salonów. I z tego pośpiechu rodzą się niedoróbki. Oczywiście, na rynku nie ma zbyt wielu rasowych redaktorów tego typu książek, do tego dochodzą osobiste animozje…
Druga kwestia jest taka, że z kolei mali wydawcy, którzy niekoniecznie pracują „na termin”, nie dysponują odpowiednimi funduszami, by godziwie zapłacić na przyzwoitą redakcję i korektę książek, których sprzedaż niejednokrotnie nie przekracza kilkuset egzemplarzy. Czyli, tak naprawdę, nie zapewnia nawet pełnego zwrotu poniesionych kosztów.
MASZ CIEKAWE REFLEKSJE NA TEMAT PRZEMIAN, KTÓRE NASTĄPIŁY NA WYDAWNICZYM RYNKU?
W czasach mojej młodości, czyli w latach 70. i 80., książka górska była rarytasem. Miesiącami oczekiwało się na kolejną pozycję, a było całe grono osób, które kupowało z tej tematyki wszystko jak leci. Książki były pisane przez naszych najlepszych wspinaczy lub powstawały na zasadzie wywiadów. No i tematyka dotyczyła wyczynów górskich. Niekiedy okazywały się zbyt sprawozdawcze w tonie, w czym królował Janusz Kurczab, przedstawiający niemal zapis z magnetofonu ustawionego w bazie lub w obozach. Tak było w czasach powszechnego niedostatku. Dziś jest odwrotnie – tematyka już nie gra tak dużej roli, bardziej liczy się sposób ujęcia tematu, a także styl wydania. Tu wspomnę choćby Prostowanie zwojów Tomka Hreczucha, które zostało bardzo ciepło przyjęte właśnie za bezpretensjonalny styl, a nie opisywanie wielkich osiągnięć.
Obecne książki w dużej mierze traktują nie tylko o wspinaniu – bardzo często pojawia się w nich szersze tło polityczno-społeczne. Jest więc wysyp tytułów wspomnieniowych, pokazujących najsławniejszych wpinaczy z dawnych lat w nieco odmiennym świetle. Mamy też wyjątkowe cykle, opracowywane czasami po amatorsku, ale z ogromnym pietyzmem. Chyba najbardziej godnym podkreślenia przykładem są teksty Andrzeja Zawady, przygotowywane mozolnie latami przez Annę Milewską-Zawadę. Warto też wspomnieć o albumach poświęconych Tadeuszowi Piotrowskiemu, opracowywanych przez Danutę Piotrowską.
MASZ JAKIEŚ POMYSŁY ZWIĄZANE Z ROZSZERZENIEM DZIAŁALNOŚCI?
Bardzo często mali wydawcy udzielają się też na innych polach, bo – co tu kryć – z publikowania książek górskich trudno w Polsce wyżyć. W moim przypadku jest to organizacja imprez filmowych i branżowych, czego przykładem jest Warszawski Przegląd Filmów Górskich, w tym roku odbywający się po raz piętnasty. Zresztą doświadczenie i kontakty zdobyte przy wydawaniu książek bardzo się tu przydają. I odwrotnie, podczas pokazów często dostrzegam potencjalne tematy na dobre książki.