CO DAŁY MI TATRY – ANEGDOTY ANNY CZERWIŃSKIEJ

Tekst / ANNA CZERWIŃSKA
Grafiki / EWA MARIA ROMANIAK
Grafika otwarcia / „Rysy”, cykl „Górskie Opowieści”, ekolina na papierze; Ewa Maria Romaniak


W Tatrach przeżyłam swoje najpiękniejsze wspinaczkowe chwile. Po prostu zawsze coś jest pierwsze i potem już tylko to powtarzamy i gonimy za tymi przeżyciami, których wtedy doznaliśmy. Gdy się wchodzi pierwszy raz na szczyt drogą taternicką, to doznaje takiej iluminacji, że gdyby nawet człowiek wszedł potem na Everest nago, na rękach i w środku monsunu, to i tak już się to nie powtórzy.

CO MOŻE WYNIKNĄĆ Z POŻYCZENIA LINY

Podczas naszego pierwszego samodzielnego sezonu w Morskim Oku wspinałyśmy się z Krysią Palmowską na łatwych drogach. Brakowało nam sprzętu i doświadczenia. Naszą dumą była 80-metrowa lina, tak zwany podciąg, składany na pół. Dla łatwiejszego odróżnienia dwóch żył ufarbowałam je tak, że jedna połowa była pomarańczowa, a druga ciemnoszara. Linę tę pożyczyłyśmy kolegom idącym na północną ścianę Rysów. Niestety, zdarzył się tam tragiczny wypadek, gdyż kamienna lawina zabiła jednego z nich. Goprowcy ściągnęli ciało i resztę liny. Gdy ją odbierałam, uświadomiłam sobie, że to przez nas wszystko się zdarzyło, ponieważ bez liny chłopcy by tam po prostu nie poszli. Nigdy już nie użyłyśmy tej feralnej liny. Odcięłam z niej kawałek, który przechowuję do dziś. Właściwie nawet nie wiem dlaczego.

„AKCJA RATUNKOWA” NA NIŻNICH RYSACH

Podczas naszego drugiego samodzielnego sezonu 1972 roku wspinałyśmy się depresją Niżnich Rysów. Kryśka chciała się po prostu wspinać, nieważne gdzie, natomiast ja miałam nieco bardziej sprecyzowane plany. Mówiłam: „Zawsze trzeba robić duże ściany”. Nie chodzi tylko o trudność, ale też o to, że nauczymy się orientacji, a przecież w Alpach będą ściany jeszcze większe. Wobec tego wybrałyśmy się na zachodnią Niżnich Rysów, gdzie z prawej jest filar Tomkowych Igieł, potem dwie depresje i filar Kopy Spadowej. Trudność normalnej drogi wyceniona jest na II, czyli praktycznie można tam iść bez liny. Choć wówczas nie byłyśmy jeszcze takimi orłami. Wspinałyśmy się więc, ale w górnej partii zaczęło się robić trudno – nie żadna dwójka, ale coś bliżej szóstki. Nie byłyśmy w stanie iść dalej. Pamiętam, że powoli zaczęło robić się szarawo. Pierwszy raz poczułam strach. Co my tutaj zrobimy, będziemy tkwiły uczepione jakichś chwycików, no i co dalej? Wzywanie GOPR-u w ogóle nie przyszło nam do głowy, poza tym nie było jak go wezwać. Mogłybyśmy jedynie migać latarką sześć razy minutę. W mgłach, które się pod nami rozpościerały, w pewnym momencie rozległ się potworny łoskot. W Bandziochu poleciały kamienie, zresztą kogoś trafiły. A nas to jeszcze bardziej zestresowało. „Boże, te góry straszne, gdzie myśmy wlazły?” –powtarzałam w duchu.

Dotarłyśmy w końcu do miejsca wyglądającego tak: pochyła półeczka, przewieszone zacięcie i gdzieś tam w górze majaczy krawędź, wyglądająca na koniec trudności. Niestety, ani ja, ani Krysia nie mogłyśmy dygnąć w tym zacięciu. A miałyśmy zaledwie trzy haki, więc nie było nawet z czego zrobić porządnego stanowiska. l co się wtedy wydarzyło? Nagle nad nami pokazała się ludzka głowa, i to znajoma, bo rozpoznałyśmy twarz Adama, brata Krysi! W tym sezonie towarzyszył nam turystycznie, czasem nawet się z nami wspinał, choć nie był na kursie. Tego dnia co prawda nie poszedł z nami, ale przewidując, co takie dwie „wybitne” alpinistki mogą wymyślić w ścianie, wlazł na górę ścieżką i nas odszukał.

– „Co robicie?” – zapytał przekornie.

– „Nic, bo nie możemy wyjść do góry, a na zjazdy nie mamy haków”.

Wtedy Adam zrobił niezwykłą rzecz – rozebrał się prawie do naga, ze swojego ubrania związał taką długą „linę” i nam ją opuścił, następnie wyciągnął do góry z pomocą tej „liny” środek naszej prawdziwej liny, którą założył za blok skalny. Dopiero korzystając z niej, jakoś wylazłyśmy. Tak wyglądała ta niezwykła akcja ratunkowa. A moja wdzięczność dla Adama, mimo że od tego czasu upłynęło już tyle lat, wcale się nie zmniejszyła. Była to bowiem pierwsza akcja ratunkowa, w której udzielono mi pomocy.

Anna Czerwińska i Krystyna Palmowska
fot. Adam Palmowski

BECZKOWÓZ

Kolejna historia ma związek z nudą taboriskową. Wiadomo, że często pogoda w Moku była pod psem, wspinacze więc się makabrycznie nudzili, bo nie było warunków do łojenia, wszędzie było mokro, popadywało. Szukając jakichś zajęć, chodziło się sprawdzić, czy nie ma niedźwiedzia, biegało się na Łysą Polanę zobaczyć, czy może coś ciekawego rzucili do sklepu spożywczego, uciekało się przed wopistami.

Kiedyś koledzy wymyślili, że skoro gospodarze schroniska w Morskim Oku tak nam pomagają, a my sobie tam siedzimy i piwo pijemy, gdy na dworze leje, to właściwie powinniśmy pomóc jakoś obsłudze schroniska. Był to taki naturalny gest płynący prosto od serca. Postanowiliśmy, że zwieziemy na dół beczkowóz z nieczystościami, z dyszlami, który stał sobie spokojnie przed schroniskiem, gotowy do drogi. Było to po prostu szambo ze schroniska. Obecnie ścieki z Morskiego Oka są oczyszczane, ale wtedy nieczystości zlewało się do beczkowozu, zwoziło na dół i tam wylewało. Nie wiem gdzie, ale na pewno opuszczało to teren Tatrzańskiego Parku Narodowego.

Koledzy wspinacze popełnili jednak fatalny błąd, bo zanim dobrze się przymierzyli, wyjęli spod kół wozu kliny. A wtedy wóz zaczął się staczać w dół, no bo co tu kryć, gówno sporo waży… Jeszcze na trzecim zakręcie koledzy starali się tym wozem kierować, ale potem już zupełnie stracili nad nim kontrolę i wóz wraz z zawartością stoczył się do lasu. Oczywiście cała zawartość rozlała się po okolicy i potem ludzie z taboriska przez dwa dni to wszystko sprzątali. Dziunia [Wanda Łapińska, ówczesna gospodyni schroniska – przyp. red.] nas do tego osobiście zobowiązała. Przez dwa dni pracowaliśmy jak szambonury, pewnie woniało od nas strasznie, ale do roboty ruszyli wszyscy. Choć co tu kryć, pomysłodawców było trzech, a pracowało stu — zapamiętałam to więc jako piękny przykład taboriskowej solidarności.

SYMPATYCZNY MIŚ I PASKUDNE PTASZORY

Pamiętam takie lato, gdy na taborisko w Morskim Oku zaglądał pewien miś, który do tego stopnia się oswoił, że gdy nikogo nie było w namiocie, potrafił do niego zajrzeć, żeby sprawdzić, co jest środku. Nauczył się, że nie wszyscy trzymają jedzenie pod podestami, niektórzy chomikują je w namiocie. Pewnego razu, gdy na taborisku było miło i przyjemnie i wszyscy spokojnie siedzieliśmy i rozmawialiśmy, nagle pojawił się miś — zdecydowanym krokiem wszedł na jeden z podestów, wsadził głowę do namiotu, podarł go, coś wyleciało na zewnątrz, po czym miś jak gdyby nigdy nic przykryty resztką namiotu skierował się w stronę lasu i po chwili znikł w chaszczach.

Przypominam też sobie paskudne ptaszory. Kiedyś z zazdrością obserwowałam, jak kolega smażył jajecznicę na wędzonce. A gdy na chwilę się odwrócił, ptak w brawurowym locie porwał wędzonkę z patelni. To już trzeba mistrza, żeby dzioba nie poparzyć i wiedzieć, co ukraść!

NIEDOSZŁE PIWKO

W czasach, kiedy zaczynałam wspinanie w Morskim Oku, do szybkiego powrotu ze ściany skłaniał bufet w schronisku, gdzie sprzedawano piwo z sokiem. Zdobycie sławy polegało na tym, żeby załoić drogę i zdążyć na piwo, bo bufet zamykano o 17 i potem ani uproś.

Pamiętam, że kiedyś schodząc po zrobionej drodze uświadomiłyśmy sobie, że jest późno, więc wzięłam oba plecaki, a Kryśka miała biec i kupić to piwo. Podałam jej monety, ale w trakcie przekazywania nieszczęśliwie wpadły nam do Morskiego Oka. Widziałyśmy je wyraźnie na dnie, ale było za głęboko, by po nie sięgnąć, pewnie Ieżą tam do dzisiaj. A piwo się wściekło.

Lodowy Szczyt, cykl Górskie Opowieści, ekolina na papierze; Ewa Maria Romaniak

NAD PODHALEM…

Józek Nyka, długoletni redaktor zasłużonego pisma „Taternik”, człowiek o ogromnej wiedzy, znany byt też z tego, że nie tolerował zbyt dosadnych tekstów. Kiedyś otrzymał artykuł o zimowym wspinaniu na Kazalnicy autorstwa Gienka Chrobaka, który zaczynał się potoczyście: „Od rana piździ jak cholera”. Oczywiście Józeczek to zmienił i w „Taterniku” tekst ten przybrał dojrzałą literacko formę, zaczynając się od słów: „Nad Podhalem świtało”.

Od tej pory, przez parę lat niektórzy „łojanci lat 70.”, do których i ja się zaliczałam, chcąc określić podobną aurę, mówili z przekorą: „Świta jak cholera”.

WYMIANA CIOSÓW Z WOPISTAMI

Przekraczane granicy na lewo było trochę koniecznością, a trochę przygodą. Dopieprzyć wopistom! Różnie to jednak bywało. Kiedy załoiłam z Włodkiem Kajką Sprężynę na Małym Młynarzu i zadowoleni wracaliśmy do Morskiego Oka przez Dolinę Żabich Stawów Białczańskich, gdy podchodziliśmy już pod Owczą Przełęcz, nagle rozległy się wrzaski, a potem wokół nas zagwizdały pociski. Żadne tam strzały ostrzegawcze, walili jak do kaczek. Rzuciliśmy się do ucieczki na pobliską już na szczęście grań graniczną. Gdy tam dotarliśmy, sytuacja zmieniła się diametralnie. Nas chroniły skałki, a kamienie rzucone z całej siły miały spore pole rażenia. Wojsko zwiało, a my wkrótce zdołaliśmy się wtopić w tłum przy Morskim Oku, zanim rozpoczęło się śledztwo. Tak więc wolność w górach miała też swoją cenę.

PRZEZ ZIELONĄ GRANICĘ

Za moich tatrzańskich lat na Słowację można było pojechać dwa razy w roku. Specjalne przepustki pozwalały na tygodniowy pobyt na Słowacji, potem należało wrócić na chwilę do PRL-u, by ponownie jechać w słowackie Tatry na drugi tydzień. To generalnie budziło powszechny sprzeciw, więc brać taternicka szybko znalazła sposób, żeby bywać tam częściej, a poza tym nie musieć przekraczać granicy na Łysej Polanie. Po prostu chodziło się na lewo! Mówiło się o tym znajomym, ale dla pewności wpisywaliśmy się też do Książki Wyjść w Morskim Oku. Był specjalny szyfr: „Białczańska Wyżnia wprost” oznaczała Młynarza, a „Żabia Przełęcz Wyżnia” – Galerię Gankową. Działało to nieźle, niestety mieliśmy na taborze wtyki i w końcu sprawa się wydała. Kiedyś w nocy wyciągnięto mnie i Kryśkę z namiotu, świecąc w oczy, sprawdzono dokumenty, po czym smutny pan powiedział:

– „Pani Czerwińska, jeszcze raz pójdzie pani na lewo, to zatrzymamy pani paszport”.

A ja za dwa tygodnie miałam jechać w Alpy, więc po tej rozmowie chodzenie „na lewo” na pewien czas mi przeszło.

WAMPIRZENIE

Podczas naszych rozmaitych akcji górskich wypracowałyśmy sobie kilka patentów, dzięki którym łatwiej radziłyśmy sobie z trudnymi dla nas ścianami. Latem często dokuczał nam brak wody, a starałyśmy się brać w ścianę bardzo mało gratów. Jeśli chodzi o zaopatrzenie w wodę, to miałyśmy takie cienkie gumowe rureczki (używane chyba jako wentyle rowerowe), którymi potrafiłyśmy wyssać wilgoć nawet z pozornie suchych mchów oraz niedostępnych skalnych pęknięć. Byłyśmy jak wampiry. Tej wody nie było dużo, często piło się ją z piachem lub drobinami roślin, ale dzięki niej nie umierałyśmy z pragnienia. Na Małym Młynarzu wręcz uratowałyśmy sobie życie. Przeniosłyśmy nasz patent także w Alpy, ale tam w ścianach zawsze znalazł się jakiś śnieg albo lała się woda, chociaż muszę przyznać, że parę razy powampirzyłyśmy i w Alpach.

DUCH

W 1973 roku robiłyśmy drogę na północnej ścianie żabiej Turni Mięguszowieckiej, tzw. Środek. Była to wtedy licząca się droga. Miała już co prawda kobiece przejście, jednak nas kręciła, bo to taki odległy i niedostępny zakątek, śniegi pod ścianą. Przeszłyśmy trudności w niezłym czasie, ale pogoda zaczęła się gwałtownie psuć. Na grani oprócz burzy rozszalała się śnieżyca, mimo że był dopiero koniec sierpnia. Wtedy, nie przejmując się przepisami granicznymi, zeszłyśmy na Słowację (do Doliny

Mięguszowieckiej), by tamtędy dojść do Przeczy pod Chłopkiem i tak wrócić do Polski. W zamieci zgubiłyśmy drogę. Na szczęście w pewnym momencie zobaczyłyśmy kogoś idącego przed nami.

Ruszyłyśmy za nim. Pojawiał się i znikał, szedł trawersem po stromych zboczach, dziwiło nas, że nie widzimy jego śladów, bo śniegu było sporo. W końcu skierował się w stromy żleb i szedł nim do góry. Goniłyśmy go, ale kiedy dotarłyśmy na Przełęcz pod Chłopkiem, zobaczyłyśmy, że jest tam co prawda wspaniała śnieżna zaspa, ale nie ma żadnych śladów! A więc jak on przeszedł? Duch – stwierdziłyśmy jednomyślnie ze zgrozą i ogarnięte strachem pobiłyśmy chyba rekord szybkości zejścia do Morskiego Oka.



Fragmenty z książki Anny Czerwińskiej GórFanka. Moje ABC
w skale i lodzie
, udostępnione przez Wydawnictwo Annapurna.
Cała seria GórFanka dostępna jest w naszej księgarni ksiazkigor.pl

Fragmenty z książki Anny Czerwińskiej GórFanka. Moje ABC w skale i lodzie, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Annapurna.


Tekst został opublikowany w 268 (3/2019) numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku
 – czytaj.goryonline.com

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2024