Andrzej Wilczkowski: przyjaźń jest ważniejsza niż sukcesy

Kto był twoim wzorem, kto mistrzem, kto inspiracją do przejść dróg i ścian, i wreszcie – kto rywalem we wspinaczce tatrzańskiej?

Nie miałem wzorów — w tym sensie, żeby ktoś mi pokazał, jak się pięknie wspinać. Moi mistrzowie, do których należeli przede wszystkim Jasiek Staszel i Staszek Mojżesz Groński, to nie taternicy od pięknego wspinania. Żadnego z nich nie widziałem na wspinaczce. To były autorytety, trudno nawet powiedzieć od czego — na pewno od serca. Ja ich kochałem i podziwiałem, choć nie potrafię dokładnie powiedzieć za co. Za nimi szła legenda, uśmiech i międzypokoleniowa serdeczność. Bo tak już jest z uczuciem. Łatwiej kochać, kiedy się jest kochanym. Zacząłem się wspinać bez żadnego kursu z moim nieżyjącym już przyjacielem Zdzichem Kozłowskim, zwanym Kozłem. Bardzo dobry to był zespół – Wilk i Kozioł. Nikogo nie znaliśmy, z nikim nie rywalizowaliśmy. Ci, których poznawaliśmy na początku, byli a priori traktowani jak przyjaciele. Bardzo powoli wsiąkaliśmy w środowisko, które wcale nie było łatwe dla outsiderów. W pierwszych latach strasznie „męczyłem” tę nieszczęsną skałę, której się czepiałem, później było już lepiej — zwłaszcza w lodzie. Za młodu miałem kłopoty ze zdrowiem i na rywalizację nie miałem wielkiej ochoty. Oczywiście chciałem być dobry w tym, co robię, bolało, kiedy coś nie wyszło, ale to ciągle nie była rywalizacja. Bardzo dużo szkoliłem. Robiłem to przez czterdzieści lat. Pokolenia taterników — zwłaszcza łódzkich – to moi wychowankowie. Większość wspomina mnie dobrze.

Czy masz drogę w Tatrach, którą uważasz za najpiękniejszą?

Jeżeli pod słowem „mam” rozumieć pierwsze wejście, to będzie to zachodnia ściana Żabiego Mnicha. „Zobaczyłem” ją, kiedy robiliśmy z Kozłem Drogę Czecha i Ustupskiego na tej ścianie. Trzy lata na nią patrzyłem, „konstruowałem” w myślach i drżałem, że mi ją ktoś zakosi. Bałem się jej. To wszystko jest w „Miejscu przy stole”.

Które z szesnastu pierwszych zimowych przejść wyróżniłbyś i dlaczego?

Są takie trzy: Wschodnia Mięguszowieckiego, ze Staszkiem Worwą i Andrzejem Pietschem, bo najpiękniejsza, Kozia Wyżnia od północy, z Krzysiem Berbeką, bo to było coś najtrudniejszego, co w życiu robiłem i Ihla w Patrii – bo to było pierwsze zimowe wejście na nazwany szczyt. Wtedy nazwany. Zrobiliśmy to z Markiem Stefańskim. Przed nami nikt zimą nie wlazł na tę turnię. Był to 1954 rok.

Jaka była twoja ostatnia własna droga poprowadzona w Tatrach?

Na Jamską Turnię zachodnią ścianą (o ile dobrze pamiętam). Robiłem ją z Emanuelem Hornowskim

w 1970 roku. Mam gdzieś jakieś zdjęcie, ale nie potrafię go znaleźć. Emanuel – wówczas mieszkaniec Zakopanego — miał ją opisać i dać Paryskiemu. Już nie żyje. Powaliła go choroba. Niegdyś był moim studentem na Politechnice i kursantem. Tego się nie robi nauczycielowi.

Czy śledziłeś lub śledzisz zmiany zachodzące we wspinaczce tatrzańskiej?

Nie śledzę tego, co się obecnie dzieje w górach. Myślę, że ci dzisiejsi — tak samo jak my – chcą być coraz lepsi.  Oni dziś przede wszystkim potrafią się wspinać. Ich technika jest oszałamiająca. Życzę im, żeby nie obrażali się na góry, siebie i innych, kiedy zaczynają odstawać od czołówki. Okres, w którym zaczyna się odczuwać przyjemność jedynie z obcowania ze skałą, górami i górskimi przyjaciółmi, też jest piękny. Co myślą młodzi wspinacze? Jak odbierają góry? Nie wiem. Nie zwierzają mi się. Ci najlepsi nie dążą do kontaktów ze mną. Ci, z którymi się stykam, są bardzo mili i przepełnieni szacunkiem. Czasem – jak mi się wydaje – nadmiernym, ale nie ma w nim fałszu.

Kiedy i gdzie odbyłeś swój pierwszy wyjazd zagraniczny?

W 1956 roku, w skałki nad Łabą. Do tej pory mieliśmy właściwie tylko doświadczenie w granicie i w wapieniu i pierwszy raz wspinaliśmy się w piaskowcu. Ale daliśmy sobie radę i nie narobiliśmy wstydu. Pamiętam, że były tam rynny do zjeżdżania na tyłku. Strasznie się od tego niszczyły spodnie – w zasadzie po takim zjeździe nadawały się do wyrzucenia.

Może wydarzyło się coś, co szczególnie wryło ci się w pamięć?

Pamiętam taką drogę, kiedy we czterech – dwóch Niemców i dwóch Polaków — wisieliśmy wpięci do jednego haka, a prowadzący startował z naszych głów.

Potem przyszła kolej na Alpy?

Tak, a konkretnie Alpy Otztalskie w Austrii, także w 1956 roku. To był bardzo udany wyjazd, choć dla drugiego sortu alpinistów — ci najlepsi pojechali w grupę Mont Blanc. W naszej ekipie byli między innymi bracia Bilczewscy [Adam i Jacek – przyp. red.], Joachim Jońca, Bogna Wiśniewska, późniejsza Skoczylasowa – w sumie osiem osób. Dużo nauczyłem się od Zbyszka Krysy, który był kierownikiem. To piękna postać, bardzo wiele mu zawdzięczam, w tym także mój stosunek do gór. Spotkałem się z nim potem na Elbrusie w 1958 roku. Razem wchodziliśmy i spaliśmy w chatce na przełęczy między wierzchołkami.

Ale na jednym alpejskim wyjeździe chyba się nie skończyło?

W Alpy wracałem jeszcze dwukrotnie: w 1957 i 1967 roku. W pamięci utkwił mi zwłaszcza ten pierwszy wyjazd, w grupę Mont Blanc. Zamierzaliśmy wówczas wejść na Aiguille Verte dwoma drogami. W pierwszym zespole znaleźli się Marek Stefański, Jurek Mitkiewicz i ja. W drugim Ryszard Schramm i Antoni Gąsiorowski, który odpadł w szczelinie brzeżnej i złamał sobie rękę. Koledzy zawrócili, ale krzyczeli do nas, że nic się nie stało, więc poszliśmy dalej. Złapała nas potworna burza śnieżna. Warunki były koszmarne. Elektryczność dosłownie po nas skakała. Jurek stwierdził, że są to „ognie świętego Elma” I całe szczęście, bo gdy się dowiedzieliśmy, jak się to nazywa, uspokoiliśmy się. Największe trudności były pod szczytem. Wszedłem w nie jako pierwszy — tak akurat wypadło z kolejności. Marek i Jurek polecieli mi tam we dwójkę, ale na szczęście nic się nie stało. Pod samym szczytem mieliśmy biwak w burzy śnieżnej. Na drugi dzień widoczność zero. Straciliśmy orientację i pobłądziliśmy. Cały dzień schodziliśmy kuluarem „Y”, a warunki były takie, że właściwie zjeżdżaliśmy na linie w odstępach między kolejnymi lawinami. Drugi biwak mieliśmy w jakimś niezagospodarowanym schronisku, w którym nie było nic do jedzenia. My też nic nie mieliśmy, bo żarcie dla całej piątki miał ze sobą Ryś Schramm. Schodząc w burzy śnieżnej, natknęliśmy się przy kolejce na ekipę ratunkową, w której byli między innymi Wawa Żuławski, Rysiek Schramm, Witek Udziela i Romek Śledziewski. Pamiętam, że powiedzieli mi wtedy, że odtąd żyję już na kredyt. I jak widać ten kredyt trwa dość długo. Ujście z życiem z Aiguille Verte uważam za moje największe osiągnięcie.

Potem przyszła kolej na pamiętną wyprawę w Hindukusz, której byłeś kierownikiem. Jak ją oceniasz z perspektywy czasu?

Biorąc pod uwagę nasze umiejętności i sprzęt, którym dysponowaliśmy, śmiało mogę powiedzieć, że osiągnęliśmy ogromny sukces. Udało się wejść na szereg szczytów: Kohe Keshni Khan (6743 m n.p.m.) [Kiszmi Chan]’, Kohe Naser Khosraw Tsuka (6350 m n.p.m.) [M-2], Languta Barfi (6827 m n.p.m.) [Languta Barfi], Kohe Hawar (6200 m n.p.m.) [Auar]. Było to możliwe głównie dzięki trzem lokomotywom: Jurkowi Warteresiewiczowi, Maćkowi Gryczyńskiemu i Bogdanowi Macowi. Marek Grochowski chorował ciężko, Jurek Michalski miał zapalenie ucha, natomiast wszyscy rzuciliśmy się po raz pierwszy na tak wysokie góry i, praktycznie rzecz biorąc, wszyscy do tego dorośli – oprócz kierownika.

Miało to związek z twoimi problemami z sercem?

Tak, choć przed wyjazdem w Hindukusz przeszedłem wymagane badania lekarskie. Problemy uzewnętrzniły się dopiero w trakcie trwania wyprawy. Jakieś bóle za mostkiem, nagłe osłabienia. Ale Maciek Gryczyński dał mi proszki i wszystko przetrwałem. Moje problemy z sercem pojawiły się już w 1951 roku, podczas wspinaczki na Zadnim Kościelcu. Ale o swoich dolegliwościach zawsze bardzo wyraźnie mówiłem ludziom, z którymi miałem zamiar się związać liną czy pojechać na wyprawę i oni to akceptowali.

Czy twoim celem było wejście na któryś ze szczytów?

Jechałem z przeświadczeniem, że mam poprowadzić wyprawę i doprowadzić do tego, żeby osiągnęła sukces. Uważałem, że kierownik nie ma prawa mieć swoich prywatnych wysokościowych ambicji.

Wyprawę opisałeś dokładnie w „Śniegach pokutujących”. W książce skupiłeś się mocno na relacjach międzyludzkich. Dlaczego?

Ponieważ uważam, że w literaturze górskiej — napisałem to zresztą w książce — najważniejszy jest „człowiek i jego jakaś walka o jego jakąś górę. To nie góry, ale człowiek w górach jest podmiotem. Jeśli się o tym zapomni, to można napisać najwyżej przewodnik, a nie książkę o wyprawie. Może ktoś uważa, że nieco przesadnie skupiłem się na tych międzyludzkich sprawach. Ale po ukazaniu się tej książki przychodzili do mnie nie tylko poważni alpiniści, ale również kapitanowie jachtów i mówili: „Napisałeś bardzo ważne rzeczy. Tak jest — nie ma litości dla pierwszego”. Pisząc „Śniegi pokutujące’ wiedziałem, że już nikomu nie zawadzam, że ja już wyżej niż na pięć tysięcy metrów nie pójdę. Dlatego pozwoliłem sobie na szczerość i myślę, że była mi ona potrzebna. A może i czytelnikom? Przynajmniej mam taką nadzieję.

W książce uwagę przykuwają także opisy twoich rozterek. Myślisz, że dylematy i problemy kierowników są teraz takie same jak kiedyś?

A skąd ja mogę wiedzieć, jak jest teraz? Ale wnioskując z tego, że ludzki charakter się nie zmienił, to prawdopodobnie jest tak samo. Bo kierownik zawsze dostaje w dupę, a każda decyzja rodzi się w emocjach.

Jesteś znany jako autor powiedzenia „wychodzimy razem – wracamy razem”. Czy coś się zmieniło we wspinaniu (światowym i polskim) od czasu, gdy powstało to powiedzenie, czy chciałbyś się z nami podzielić refleksjami na ten temat?

Ja nie byłem autorem. Ja to powiedzenie już zastałem. Uznałem je za bardzo ważne – chociaż nie najtrafniejsze, bo czasem trzeba było odejść, żeby sprowadzić pomoc. Ja tylko chyba trochę przedłużyłem jego obecność w środowisku dzięki „Miejscu przy stole”. Bardzo się z tego cieszę. W alpinizmie poczucie więzi międzyludzkiej jest bardzo ważnie. Nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę — częściej dopiero na starość… Góry zawsze są przy mnie, ale teraz bardzo mało już o nich czytam. W momencie, w którym usłyszałem, że ludzie, idąc na Everest, nie zwracają uwagi na tych, którzy leżą i umierają, to stwierdziłem, że to nie jest ten alpinizm, do którego ja składałem akces. Ja tego nie rozumiem. Ludzie kłócili się w zasadzie od zawsze. W każdym środowisku zdarzają się też tacy, którzy postępują nieetycznie. Ale jak ktoś kiedyś słyszał wołanie o pomoc, to biegł na ratunek. Nie było w ogóle mowy, żeby nie iść. Nie było istotne, kto woła, bo każdy potrzebujący pomocy był traktowany jak przyjaciel.

Ponoć zdarzało ci się być rozjemcą w sporach między kolegami. Jak się one kończyły? Sprawdziłeś się jako negocjator?

Raz wynegocjowałem przyjaźń z kolegą wrogo do mnie nastawionym i to był chyba mój jedyny prawdziwy sukces. Jako kierownik wypraw musiałem negocjować. Rozumiem, że nie mówimy o targach z tragarzami czy urzędnikami. To jakoś wychodziło. Gorzej z kolegami. Czasem mi się to udawało w sytuacjach, w których nie negocjowałem w swojej sprawie. Ale w swojej sprawie nie byłem negocjatorem, tylko stroną. A to mi nie szło najlepiej. Na przykład po Hindukuszu ci, którzy mnie wcześniej lubili, nadal mnie darzą sympatią, ale ci którzy mnie nie cierpieli – do dziś nie cierpią.

Kolejną wyprawę – do Etiopii – poprowadziłeś w 1967 roku. Skąd pomysł, żeby jechać do Afryki? Nie był to chyba wówczas zbyt popularny kierunek?

Mimo problemów ze zdrowiem nie chciałem kończyć z alpinizmem. Zdawałem sobie sprawę, że jeżeli mam w nim coś jeszcze do powiedzenia, to na wysokościach nieprzekraczających pięciu tysięcy metrów. Musiałem po prostu dobrać fascynujący cel do moich możliwości. Odkąd zacząłem się interesować górami – a więc od lat czterdziestych – w moim pokoju zawisły mapy, między innymi mapa Etiopii, na której było bardzo dużo brązowego koloru. Codziennie na nią patrzyłem, bo wisiała akurat tak, że rano przy wkładaniu portek widziałem ją w całej okazałości, no i zastanawiałem się, jak to jest z tymi mającymi ponad cztery tysiące metrów górami. Bardzo długo przymierzałem się do tego wyjazdu. W końcu uzyskałem zgodę PZA i przychylność sponsora — Julian Godlewski przeznaczył 1500 dolarów na zorganizowanie wyprawy. Niemal przez pół roku żyliśmy za te pieniądze w Etiopii i Sudanie. No i oczywiście z tego, co nam dano na miejscu. Było to niemal jak rozmnożenie chleba i ryb w Galilei.

Jaki był cel tej wyprawy?

Była to wyprawa rekonesansowa, która miała udzielić odpowiedzi na pytanie, czy tam w ogóle jest po co jeździć. W zespole znalazło się dwóch ostrych wspinaczy: Marek Grochowski i Jacek Rusiecki, ale nie mieliśmy żadnych wyczynowych zamiarów. Wszystkie nasze dokonania wspinaczkowe były jednocześnie dokonaniami historycznymi – pierwszymi wejściami. Są tam fantastyczne, niezwykle interesujące góry i skałki o wysokości kilkuset metrów. Było to piękne pół roku życia w górach i w podróży. A że jest tam po co jeździć świadczy choćby to, że na jednym z Explorers Festival jakaś pani – bardzo zresztą atrakcyjna – powiedziała: „Myśmy się na pana książce uczyli Etiopii”. Bardzo mi było przyjemnie usłyszeć to na starość.

Nie bałeś się prowadzić kolejnej wyprawy po doświadczeniach z Hindukuszu?

Jeżeli człowiek ciągle się w życiu czegoś boi i nie przezwycięży nowością tego strachu przed ryzykiem, to nic w życiu nie zrobi. Będzie siedział w domu i krzyczał do żony: „Ja tu rządzę!”.

A jak to się stało, że pojechałeś na Spitsbergen?

Rysio Schramm organizował poznańsko-szczecińską wyprawę, ale zastrzegł sobie, że może zaprosić do niej dwóch przyjaciół. Wybrał Janka Strzeleckiego z Warszawy i mnie. Celem było przejście Spitsbergenu z północy na południe. Takie przejście miało już miejsce przed wojną, ale po stronie wschodniej, natomiast my zrobiliśmy je po zachodniej, gdzie jest więcej fiordów, co sprawiało nieco kłopotu.

Ile czasu zajęło?

Jak mówił Jurek Warteresiewicz, który już wcześniej był na Spitsbergenie: cały dzień. A tak poważnie, to o ile dobrze pamiętam, spędziliśmy tam 6-8 tygodni. Spitsbergen jest czymś nieziemskim. Miałem nawet to opisać, ale dwa miesiące po wyprawie dostałem zawału i nie zdążyłem, a potem już mi się nie chciało, bo wydawało mi się, że będę umierał. Ale jak widać, ani wtedy, ani do tej pory nie umarłem.

To była twoja ostatnia wyprawa zagraniczna?

Tak, potem zabrałem się za wędkarstwo — z beznadziejnym skutkiem. Ryby mnie nie kochały. Mocząc haczyk, myślałem, że ze złości dostanę drugiego zawału. Przerzuciłem się na latanie, ale z moimi politycznymi poglądami miałem problemy, żeby się tym zająć na poważnie. Po kilku lotach mój prywatny instruktor powiedział, że nie może mnie więcej wozić po niebie, bo zabiorą mu licencję. Potem zająłem się lotniarstwem. Jest to strasznie męczące – trzeba wszystko wnieść do góry. Stwierdziłem, że skoro mogę to robić, to równie dobrze mogę uprawiać alpinizm. Wróciłem więc do wspinania, ale już tylko rekreacyjnie i jako instruktor. Szkoliłem do 1990 roku, a ostatni raz związałem się liną z moim wnukiem w 2003 roku w Skałkach Podlesickich. Oprócz tego przez długi czas zajmowałem się żeglarstwem, z którym skończyłem dopiero trzy lata temu. Jeździectwo uprawiałem do 75 roku życia.

Czy gdybyś miał jeszcze raz decydować, czy być alpinistą czy nie, to podjąłbyś taką samą decyzję?

Oczywiście, że tak. Całe to wspinanie jest zupełnym kretynizmem, ale tak pięknym, że nie można go z niczym porównać.

Jesteś znany nie tylko jako taternik i alpinista, ale także jako autor książek. Jak to się stało, że zacząłeś pisać?

Naprawdę nie wiem… Takie ciągoty miałem już w czasie okupacji — napisałem dwa teksty — a potem dalej się to rozwijało. Nie potrafiłem przestać i okazało się, że robię to całkiem nieźle. Ale nigdy nie nauczyłem się pisać poprawnie ortograficznie i była to zmora wszystkich pań, które przepisywały moje teksty. Mówiły: „Jak pana przepisuję, to już sama zapominam, jak to się pisze po polsku”. Ale maturę jakoś zdałem. Nawet na politechnice jeden z wykładowców powiedział mi, że literata to ze mnie nigdy nie będzie. No i się pomylił. Chociaż może literat to za duże słowo, ale coś tam piszę i ludzie nawet to czytają.

Spośród twoich książek, oprócz wspomnianych już „Śniegów pokutujących , szczególnie wyróżnia się „Miejsce przy stole”. Cztery wydania, wysokie miejsca na listach najlepszych książek o wspinaniu. Co zadecydowało o aż takim sukcesie?

Wszystkie cztery wydania to niespełna pięćdziesiąt tysięcy egzemplarzy. Pierwsze wydanie – czterdzieści tysięcy, drugie — edytorsko fatalne – dwa, a potem po tysiąc. Może sobie ktoś też dodrukował coś na boku. Tego z całą pewnością nie mogę wykluczyć. Obawiam się, że jak wymrze moje pokolenie, to i miejsca na „Miejsce” już nie będzie. Ale nie rozpaczam. I tak ładnie się trzyma na rynku – trzydzieści lat. Daj Boże każdemu autorowi. Tu jest inny problem. Wraz ze spadkiem zainteresowania książką zacznie się zacierać pamięć o wspaniałych ludziach, których opisałem. Trudno. Czas jest nieubłagany. Najważniejsze, żeby alpinizm nie zeszedł na psy.

Czy ktoś obraził się na ciebie po przeczytaniu książki?

Obrazić to się chyba nikt nie obraził, zwłaszcza że starałem się nie oszczędzać również i siebie. Wiem jednak, że komuś sprawiłem przykrość. Trudno. Już książki nie spalę.

Znasz złośliwie przekręconą wersję tytułu: „Miejsce pod stołem” i jej autora?

Do autorstwa swego czasu przyznawało się kilku kolegów, jednym z nich był Adam Bilczewski, który nawet obiecywał, że napisze książkę pod tym tytułem. Bardzo byłem jej ciekaw, ale Adaś niestety nie zdążył. A szkoda.

W książce sporo miejsca poświęcasz kobietom, tym wspinającym się i nie tylko. Co tym zadecydowało?

W moim przekonaniu kobieta – jako całość: to znaczy z ciałem i duszą – jest koniecznie potrzebna większości mężczyzn do życia. I to właśnie ta, konkretna, wybrana. Doszedłem do wniosku, być może mylnego, że u kobiet znacznie częściej zdarza się sytuacja wyboru rezerwowego. To znaczy „ten jest niezły, mógłby być, ale może trafi się lepszy. A więc ten do przechowalni i rozglądamy się dalej”. Kilka razy znalazłem się w roli tego „rezerwowego; więc wiem, jak to jest. W życiu byłem zawsze dość zadziorny, ale w sprawach męsko-damskich preferuję romantyzm.

Czy jest książka, z której jesteś najbardziej dumny?

Nie. To znaczy ja wiem, że dla ludzi najważniejsze jest „Miejsce przy stole” i że moje książki nie są równe, ale nie mam żadnej, do której czułbym wstręt i żadnej, którą bym preferował. Zastosowałem pewien płodozmian, który ułatwił mi pracę: napisałem w sumie dziesięć książek, z czego cztery o alpinizmie, dwie o silnikach spalinowych i jedną na temat kawalerii.

Brzmi interesująco. Mógłbyś rozwinąć ten temat?

Napisałem książkę o wołyńskiej brygadzie kawalerii pod Mokrą i zostałem stypendystą Instytutu Piłsudskiego w Nowym Jorku. Pojechałem z bardzo zaawansowanym tematem — „Piłsudski a unowocześnienie armii” – i tam go ukończyłem. Został opublikowany w Polsce w czasopiśmie „Mars a także w Nowym Jorku w Zeszytach Instytutu Piłsudskiego. Ten temat kosztował mnie dziesięć lat, bo wcale nie był prosty. Gdybym nie był inżynierem, to bym tego nie napisał. Mam dużą satysfakcję z tego, że jak do tej pory żaden historyk nie obalił moich tez i nie pokusił się o stwierdzenie, że Wilczkowski popisał pierdoły.

Skąd u alpinisty, absolwenta i wykładowcy na politechnice zainteresowanie historią?

Mój wuj – brat matki – był ułanem w legionach, a potem jako pilot latał nad armiami Tuchaczewskiego i Budionnego, ścinając podwoziem głowy mołojcom z Konarmii. Był też w Dywizjonie 303 w Anglii – ale ze względu na wiek już nie siadał za sterami samolotów bojowych. Z kolei mój ojciec był zwiadowcą konnym w korpusie Dowbora-Muśnickiego, stworzonym w Rosji w 1917 roku, zaraz po rewolucji. W czasie drugiej wojny światowej był oficerem AK i trzy lata przesiedział w niemieckim obozie. W związku z tym historia — niejako za sprawą rodziny — weszła mi na kark.

Swój talent literacki wykorzystywałeś także w studenckim teatrze satyry „Pstrąg” jak to się zaczęło?

Już wtedy, a był to 1955 rok, miałem pewne ciągoty do pisania, aż któregoś dnia w filharmonii poznałem dziewczynę, która była studentką wyższej szkoły plastycznej, robiła projekty kostiumów i dekoracji dla „Pstrąga”. To się podczepiłem. Trwało to dziesięć lat ze zmiennym natężeniem. Przez kilka lat byłem nawet kierownikiem teatru, pisałem teksty satyryczne i piosenki. Napisałem też dwie sztuki, ale jedną z nich zdjęła cenzura. Było to o Noem i jego synach. Cenzura uznała, że podgryza korzonki socjalizmu. Wtedy wszystko było antypaństwowe. A studentka skończyła studia i została moją żoną.

Jesteś także jedną z kilku osób, które kompetentnie mogą wypowiadać się o przenikaniu się polityki i wspinania. W Polsce wspinanie uprawiali ludzie, którzy nie przepadali za „jedynie słusznym systemem, ale było też wiele kompromisów, zdarzali się w środowisku zwolennicy socjalizmu, członkowie partii itp. Prosimy o parę wspomnień i refleksji na ten temat.

Najciekawsze i najmniej chyba rozpoznane są lata pięćdziesiąte. Ze starszego pokolenia przedstawicielem komunistycznej ideologii był chyba tylko Jaszcz. Pieklił się w jakimś artykule, że „są ludzie, którzy uważają, że walka klasowa kończy się u podnóża gór”. Bardzo mu się to nie podobało. A ona w pewnym sensie się tam kończyła. Głównym przedstawicielem partii w naszym pokoleniu był Tadzio Nowicki z Krakowa. Boże, jak myśmy się kłócili o politykę. Obrzucaliśmy się argumentami i brakiem argumentów pod adresem partii i czarnej reakcji, okładaliśmy się najrozmaitszymi, wręcz wymyślnymi inwektywami ad personam. Niemal pluliśmy na siebie. Takich rozmów przeprowadziłem z nim ze cztery. Miałem jedną niezachwianą pewność – że nie pójdzie do UB i nie doniesie. A to według moich kryteriów byłaby dopiero walka klasowa. Ta pewność brała się stąd, że przecież on był taternikiem! Dopiero wiele lat później zdałem sobie sprawę, że żeby miała miejsce taka rozmowa, musiał być spełniony jeden warunek: nikogo więcej nie mogło być w pobliżu. A późniejsze umizgi do władzy ludowej, żeby pomogła zorganizować wyprawę? Ja to traktowałem tak: zawłaszczyli sobie Polskę prawem kaduka. Zrobili to przy pomocy i pod presją sowieckiego wojska i NKWD. Dziesiątkom tysięcy młodych ludzi każą przysięgać wierność obcemu państwu. Gwałcą moje sumienie, bo nie wiem, czy kiedy pracuję dobrze, to przynosi to korzyść mojej Ojczyźnie czy obcemu mocarstwu. Wynagradzają mnie fatalnie. Za to, co mam mogę sobie dwa razy na rok pojechać w Tatry. Organizuję wyprawę, robię to społecznie – niech pomogą. Jedni pomagali, drudzy przeszkadzali. Na Spitsbergen na przykład wydębiłem od ministra spraw zagranicznych pięćdziesiąt dolarów. Nie miałem zahamowań, przyjmując tę jałmużnę. Towarzysza ministra znałem z czasów studenckich, byliśmy „na ty”. To była paranoiczna sytuacja. Wręcz rozdwojenie jaźni. Tamte czasy można skwitować jednym słowem: „o kurwa!” Wystarczy. Jest takie – podobno chińskie – przekleństwo „obyś żył w ciekawych czasach”. Ono ciąży nade mną do dziś.

Wróćmy na koniec do wspinania. Jako nestor masz prawo do pozostawienia przesłania dla młodych.

Nie jestem nestorem. Nestor to ten „naj… A ja ani z wieku, ani z dokonań…

A przesłanie dla młodych? Chyba żeby bardziej cenili przyjaźń niż sukcesy. Niech w sercu porównają, co bardziej boli – utrata przyjaciela czy kapitulacja w starciu z górą.

DZIĘKUJEMY ZA ROZMOWĘ.

Rozmawiali: Andrzej Mirek i Łukasz Ziółkowski.

Artykuł pochodzi z GÓR nr 3/2012. Więcej archiwalnych treści znajdziecie na czytaj.goryonline.com

W ostatnich latach Andrzej Wilczyński podupadł na zdrowiu. Tutaj znajdziecie zbiórkę, która ma na celu zebranie środków na jego godne życie. Gorąco zachęcamy do wpłat!

REKLAMA

REKLAMA

Czytaj inne artykuły

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2022