Tekst i zdjęcia / ANDRZEJ MIREK
Znam ludzi, którzy po czterodniowym wyjeździe do jakiegoś kraju wygłaszają ogólne, konkluzyjne opinie na temat odwiedzonego miejsca i jego mieszkańców. Po powrocie z Albanii jestem jak najdalszy od prób takich ekstrapolacji.
Zapowiedzią charakteru miejsca, w którym się znaleźliśmy, była scena w wypożyczalni samochodów. Zażądano tam od nas kaucji w gotówce, pod żenującym pretekstem, że karta nie działa. To było preludium wieloczęściowej sagi, w której mieszkańcy Albanii wyrażali swoją niechęć do płatności plastikiem, skazując nas na niepozostawiającą śladu w systemie gotówkę.

Trzeba jednak wspomnieć, że wszędzie chętnie przyjmowano euro, tak jakby było drugą (pierwszą?) walutą. Nigdy przy tym nie wykorzystano okazji, by zastosować wobec nas niekorzystny przelicznik. W hotelu karta w cudowny sposób zadziałała i ze spokojną głową mogliśmy udać się na wspin. Warto dodać, że obsługa osiągnęła najwyższy poziom dyskrecji – widzieliśmy ją tylko raz, na początku pobytu.
Znajomy wybrał miejsce noclegu tak, żeby nie było za daleko w zaplanowane do odwiedzenia miejscówki. W pierwszy rejon, Brar, mieliśmy zaledwie 20 kilometrów, ale… Wujek Google zaskakująco zasugerował, że dojazd zajmie 45 minut. „To musi być pomyłka” – stwierdziliśmy. Nie była. Kałuże w dziurach na drodze pozwalały na rozegranie w nich lokalnych zawodów pływackich lub nawet żeglarskich. A do tego styl jazdy pogromców albańskich szos jest jedyny w swoim rodzaju, niepowtarzalny i tożsamy z jakością nawierzchni. Rowerzyści beztrosko przemieszczają się pod prąd, samochody na awaryjnych światłach parkują na drodze, na domiar wszystkiego przysnąć nie pozwalają nieoznaczone progi zwalniające, umieszczone w absurdalnych miejscach. Albańczycy estetami nie są i niestety śmieci napotykaliśmy wszędzie.

Ale co tam – jechaliśmy w rejon z drogą o trudnościach 9b, próbowaną przez samego Adama Ondrę, który jej nie podołał. Prawa do niej i tytuł pierwszego zdobywcy ostatecznie przejął więc Seb Bouin. Zaparkowaliśmy na drodze, po albańsku, chociaż nie użyliśmy świateł awaryjnych, więc się nie liczy. Brar to rejon jednosektorowy: pnący się ku górze mur. Wszystkie drogi mają bardzo dobrą i raczej nową asekurację, a brak wyślizgu pozwala myśleć, że tłumy się tam nie przewalają. Wspinanie było dość wymagające w swoim stopniu, ale jedyne, na co mogliśmy narzekać, to nasze nierozwspinanie. Słońce towarzyszyło nam przez cały dzień, co jednoznacznie wskazuje, że nie jest to rejon na upały.
Cały tekst został opublikowany w 295 (2/2024) numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku – czytaj.goryonline.com