Rozmawiał / PIOTR DROŻDŻ
Zdjęcia / JAN WIERZEJSKI
Zdjęcie otwarcia / Podziwianie tatrzańskiej panoramy podczas wspinaczki na Galerii Osterwy
Długo musiałem namawiać Adama na ten wywiad. Mówił, że w specjalistycznym czasopiśmie wolałby wypowiadać się o górach wysokich, w których, rzeczywiście sporo się powspinał. Argumentował, że Tatry opuścił dawno temu i wraca w nie od przypadku do przypadku, a zatem dziesiątki wspinaczy mają więcej do powiedzenia na ich temat. W końcu jednak dał się przekonać, że w Numerze Tatrzańskim chodzi nam przede wszystkim o wspomnienia ludzi ze środowiska – niezależnie od tego, czy można ich nazwać tatromaniakami, czy działalność w naszych najpiękniejszych górach stanowi tylko margines ich zainteresowań.
W twojej książce Spod zamarzniętych powiek Tatry są, siłą rzeczy, potraktowane trochę po macoszemu. Przeczytamy w niej opis debiutu i pamiętnej wspinaczki na Niżnych Rysach. I to wszystko. Mimo tego zapewne przyznasz, że były – i wciąż są – ważnym elementem twojej górskiej edukacji.
Na pewno tak, bo są pierwszymi prawdziwymi górami, jakie zobaczyłem. Wcześniej były tylko Beskidy, które należy raczej nazwać pagórkami. Po drugie, to właśnie tam zacząłem swoją przygodę ze wspinaczką wielowyciągową. W nich zbierałem pierwsze doświadczenia i z tego powodu pełnią w moim górskim życiorysie rolę szczególną. Niemniej jednak ta więź jest skomplikowana. Wcześnie uciekłem z nich w wyższe góry i teraz, po wielu latach, czasami do nich wracam, ale ze względu na kapryśną pogodę te powroty bywają trudne. Wszyscy wiemy, że aby się tam powspinać, trzeba mieć trochę cierpliwości albo dużo szczęścia.
Zaczynając swoją przygodę ze wspinaniem, nie szedłeś utartą ścieżką kursową, ale zdobywałeś doświadczenie na własną rękę. Kiedy pierwszy raz wbiłeś się w tatrzańską ścianę, a były to Buczynowe Turnie, nie miałeś pojęcia o wspinaniu w górach.
Regularnie, za pośrednictwem mediów społecznościowych jestem pytany o to, jak zacząć przygodę ze wspinaniem. Zawsze odpowiadam, że najlepiej pójść na kurs skałkowy, potem tatrzański, znaleźć najbliższy klub wysokogórski, w którym są ludzie gotowi podzielić się doświadczeniami.
Proponuję więc ścieżkę zupełnie odwrotną niż moja, bo przecież uczyłem się wspinania na własnych błędach. Czasy były wtedy inne, a ja za młody, aby zapisać się na kursy. Za to jako nastolatek nie grzeszyłem cierpliwością, więc o ile pierwszy raz w skałki pojechałem z kolegami, którzy już mieli o wspinaczce pewne pojęcie, o tyle debiut tatrzański zaliczyłem z kolegą równie zielonym jak ja. Mieliśmy pojedynczą linę, 10 ekspresów, zestaw kości, 4 heksy i parę pętli, a asekurowaliśmy się z ósemek. Pierwsza wspinaczka na wspomnianych przez ciebie Buczynowych była mało udana, bo zakończyła się po 20 metrach pokonanego terenu, kiedy po locie wyrwałem jedyny przelot, jaki założyłem, i wylądowałem w zaspie u podstawy ściany. Mając 15 lat, nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, że w kwietniu w Tatrach jest całkiem sporo śniegu i na typowo letnie wspinanie trzeba przyjechać później. Inna sprawa, że w tym przypadku ta zaspa mnie uratowała.
Po tej porażce była już udana wspinaczka na Klasycznej na Zamarłej. Jak ją zapamiętałeś? Ważna była dla ciebie mitologia taternicka i legenda ściany?
Moja przygoda z górami i wspinaniem zaczęła się od książek. Jako mały chłopiec chciałem być alpinistą i pochłaniałem bardzo dużo górskiej literatury. Aspekt historyczny czy postaci związane z daną drogą, ścianą i górą, zawsze były dla mnie bardzo ważne. Pamiętam, że przed samą wspinaczką na Zamarłą pocieszałem się, że jeśli Bednarski, Loria, Lesiecki i Zdyb potrafili to zrobić w 1910 roku, to ja z dzisiejszym sprzętem też powinienem dać radę. Do dziś, kiedy jestem w różnych masywach górskich, szukam związanych z nimi historii i mam słabość do dróg czy gór, które zapisały się w annałach.
Pierwszą drogą, którą pokonałeś w Tatrach z siostrą, było Zacięcie Komarnickich na Zamarłej. Wcześniej wspinaliście się razem w skałkach?
Agnieszka zaczęła się wspinać przede mną, ale jej pasją było wtedy żeglarstwo i w tym kierunku się rozwijała. Przez jakiś czas było tak, że ona ciągnęła mnie na morze, a ja ją w skałki i góry. Ostatecznie góry wygrały. Agnieszka była wdzięcznym pierwszym partnerem. Oraz dość oczywistym, bo dorastając poza środowiskiem wspinaczkowym, nie miałem się z kim wspinać. Pierwsze lata były tym naznaczone, bo chociaż wiązałem się liną z fantastycznymi ludźmi, zwykle byli oni ode mnie słabsi. Miało to swoje dobre i złe strony. Moje odkrywanie Tatr było dzięki temu bardziej samodzielne, ale brak wsparcia mocnego partnera, który potrafi zmienić na prowadzeniu albo nawet poprowadzić kluczowe trudności, w znacznym stopniu ograniczał mój rozwój.
Czy to właśnie brak partnerów zadecydował o tym, że dość wcześnie zacząłeś wspinać się solo z asekuracją?
Nie wspinałem się dużo solo, ale rzeczywiście co nieco dróg samotnie przeszedłem. Rzadko, chociaż i takie przypadki były, wynikało to ze świadomego wyboru, aby przeżyć samotną górską przygodę. Zwykle nie miałem innego wyjścia. Bardzo chciałem się wspinać, ale nie miałem doświadczenia i niewiele mogłem zaoferować potencjalnemu parterowi wspinaczkowemu. Niewielu było takich, którzy chcieli brać szesnastolatka w Tatry, szczególnie zimą. Często jechałem albo bez partnera, albo z takim, który wracał wcześniej, więc zostawałem sam. Z tego powodu zacząłem się wspinać solo. Większość tych przejść to hakówki – idealne w słabych warunkach i kiepskiej pogodzie. Dopiero w późniejszym okresie zdarzyły mi się przygody z żywcowaniem czy szybkie prowadzenia klasyczne.
Jak opanowałeś technikę autoasekuracji podczas wspinania solowego? Ćwiczyłeś najpierw w skałkach czy od razu na głębokiej wodzie – w Tatrach?
Udzielając tego wywiadu, raz po raz podkładam się strażnikom poprawności, jako że znowu nie ma to nic wspólnego z wzorami, które należałoby propagować (śmiech). Wiedzę, jak zwykle, czerpałem głównie z książek. Teoretycznie zawsze byłem dobrze przygotowany, gorzej było z praktyką. Na przetestowanie systemu asekuracji i naukę hakówki poświęciłem jeden dzień w Bolechowicach, a potem przeszedłem solo Szare i Czarne Zacięcie na Czołówce Mięgusza.
Na początku asekurowałem się za pomocą dwóch węzłów prusika. Ale z czasem tak wkurzało mnie przesuwanie po linie tego drugiego, że skończyło się na jednym. Mój system nie był więc ani szczególnie wyszukany, ani specjalnie bezpieczny. Miałem też świadomość, że w przypadku długiego lotu może okazać się iluzoryczny. Dlatego po jakimś czasie ściągnąłem sobie ze Stanów silent partnera, który teraz leży zwykle odłogiem, bo mam się z kim wspinać. Dziś więc, gdy zdecyduję się na samotną wspinaczkę, po bożemu działam z silent partnerem i wszystkich przestrzegam, aby nie wspinali się na jednym prusiku, bo jest to po prostu śmiertelnie niebezpieczne.
Które wspinaczki uważasz za swoje najlepsze samotne przejścia w Tatrach? Niekoniecznie pod względem sportowym.
Znaczący był dla mnie powrót na Zamarłą Turnię i zrobienie solo, z asekuracją na jednym wyciągu, drogi, na której męczyłem się za pierwszym razem. Mam na myśli Zacięcie Komarnickich. Progres zawsze jest źródłem satysfakcji, bo coś, co kiedyś było wyzwaniem, staje się rozrywką. Ważna była też północna Mięgusza, którą przesolowałem, asekurując się na 3 wyciągach – uważam, że to bardzo dobre przygotowanie pod kątem gór wysokich, gdzie często poruszamy się z lotną lub bez asekuracji. To historia podobna do tej z Zamarłej. Będąc młodym wspinaczem, marzyłem o tej ścianie i przygotowywałem się do jej przejścia. Udało mi się chyba za trzecim podejściem, nie bez przygód. To świetne doświadczenie: wrócić w takie miejsce i szybko, sprawnie, bez żadnych historii przejść taką ścianę solo. Dobrze wspominam też samotną walkę w dupówie na Baryle – Stonawskim na Mnichu.
Załapałeś się na erę Chatki Ascety. Jak wspominasz to miejsce?
Bardzo się cieszę, że o to pytasz, bo właśnie ono jest symbolem mojej górskiej młodości i synonimem Tatr, które chcę pamiętać. Było to moje pierwsze pozytywne zetknięcie z kulturą wspinaczkową, bo o ile w klubie wysokogórskim w Katowicach się nie odnalazłem, to tutaj wręcz przeciwnie. Na poziomie czysto osobistym, przebywając w Chatce, wreszcie nie czułem się freakiem, bo tutaj wszyscy gadali o różnicach między uprzężami, friendami, patentami na poszczególnych drogach itd. A ja z moim napaleniem na wspinanie w życiu codziennym czułem się trochę wyobcowany. Tutaj widziałem, że to na swój sposób normalne.
Załapałem się na końcówkę funkcjonowania Chatki, więc nie trwało to długo, ale z rozrzewnieniem wspominam czas, gdy przez cały sezon miałem tam zdeponowany sprzęt i wracałem w to miejsce kilka razy. Atmosfera była szczególna. Ktoś przypadkowy – jak zabłąkany turysta – szybko dochodził do wniosku, że to miejsce nie dla niego i niekoniecznie musiał wynieść stamtąd pozytywne wspomnienia. Ale początkujący wspinacz, jakim wtedy byłem, czuł się tam dobrze i był akceptowany przez starszych kolegów.
Oczywiście największą wartością chatki byli ludzie, którzy się przez nią przewijali, a była to prawdziwa galeria postaci. Część z nich wyjechała lub już odeszła, na przykład Robert Sieklucki, ale inni ciągle są obecni w środowisku, jak Robert Rokowski, Adaś Pieprzycki, Paweł Bakteria Olek, Łukasz Müller i szereg innych. Właśnie oni, oczywiście wraz z dwójką, która prowadziła Chatkę – Ewą Liberą i Tadziem Ascetą Targalskim – stanowili o fenomenie tego miejsca. Tadzio był fantastyczną postacią, przede wszystkim bardzo dobrym człowiekiem. Chociaż zgarbiony i wyniszczony z powodu choroby alkoholowej, wciąż nieźle się wspinał. Potrafił też do pierwszej w nocy czekać z herbatą na zespół wracający ze ściany i zaopiekować się ścioranymi taternikami.
Chatka była wyjątkowym miejscem i do dzisiaj, kiedy przechodzę przez Włosienicę, ronię tam przysłowiową łezkę. Pamiętam zresztą, że gdy ogłoszono informację o rozbiórce, miałem poczucie, że kończy się pewna era. Tak mi było jej żal, że byłem skłonny tam pojechać i przykuć się do kochanej budki.
Asceta obserwował ciebie i Agnieszkę podczas przygody na Niżnich Rysach. Miał wtedy stwierdzić, że zespół, który widzi, jest albo bardzo ambitny, albo bardzo głupi. Opowiedz o tej przygodzie.
Depresja Niżnych Rysów przypadła na wczesne początki mojego wspinania – pierwszy sezon zimowy w Tatrach. Wspinałem się z jedną dziabą techniczną i jednym czekanem turystycznym, a siostra, bezwiedna ofiara moich ambicji, była wyposażona w dwa czekany turystyczne. Trudności drogi są niewielkie, więc stwierdziłem, że na pewno szybko i sprawnie sobie z nią poradzimy. Problemem okazała się jednak orientacja w ścianie. Przewodnik WHP, z którym się wspinaliśmy, okazał się mało pomocny. Opisy typu „kilkadziesiąt metrów w lewo trawiastą półeczką” w sytuacji, kiedy nad sobą miałem masę zaśnieżonych zachodów, niewiele pomagały. Dlatego w pewnym momencie uznałem, że idziemy do szczytu, jak puszcza.
Niestety, przegapiliśmy moment, w którym najłatwiejsza biegnąca tamtędy droga odchodzi w prawo i łączy się ze ścieżką wiodącą na Niżnie Rysy. My wbiliśmy się w główne spiętrzenie kopuły szczytowej i właśnie ten ruch Asceta skwitował słowami, które przytoczyłeś. Niestety, prawdziwa była druga opcja. Skończyło się kiblem kilkadziesiąt metrów od wierzchołka. Na szczęście był on dość łagodny. To chyba jedyny nieplanowany biwak w moim życiu, po którym rano zaspałem. Cała historia skończyła się dobrze, a ze ściany wyszliśmy prawdopodobnie jakimś autorskim wariantem.
Które tatrzańskie drogi zimowe były dla ciebie przełomowe?
Jeżeli chodzi o początki, ważne były drogi długie – przygotowujące do wspinaczek w większych górach – Direta i Filar na północnej Mięgusza, a także północna ściana Wysokiej. Szybko wyjechałem z Tatr i wspinania uczyłem się w Alpach, Andach czy w europejskich rejonach. Dlatego ciągle mam tatrzański niedosyt i listę wielu dróg, które chciałem zrobić jako młody, początkujący wspinacz, ale które wtedy były poza moim zasięgiem. Jednak znajdzie się parę, które sobie cenię: Cień Wielkiej Góry czy Parada Jedynek na Kotle Kazalnicy. Dobrze wspominam także powrót na Starka – Uchmańskiego na Czołówce Mięgusza, tym razem już w stylu drytoolowym, bo kiedy robiłem tę drogę po raz pierwszy, nikt nie słyszał o wspinaczce zimowo-klasycznej. Normą było darcie ze wszystkiego i łapanie się każdego haka.
Najlepsze osiągnięcia tatrzańskie większości znanych polskich himalaistów miały miejsce, zanim zaczęli oni realizować się w górach wysokich. Potem rzadko wracali w Tatry, w każdym razie na poziomie sportowym. Patrząc na twój rozwój jako technicznego wspinacza, można się spodziewać, że twoja kariera może potoczyć się inaczej. Myślisz, że swoje najlepsze drogi w Tatrach zrobisz po czterdziestce?
Zdecydowanie może tak być. Jako młody chłopiec marzyłem o górach najwyższych. Chciałem tam robić nowe drogi i pierwsze wejścia zimowe. Jednak gdy zagłębiłem się w literaturę, odkryłem, że najpierw trzeba nauczyć się wspinać. I początkowo wspinaczka była po prostu środkiem do głównego celu, czyli Himalajów. Przechodziłem przez wszystkie etapy: skałki, Tatry latem, Tatry zimą, Alpy latem, Kaukaz, Pamir, Tien-szan. W końcu nadszedł dzień, gdy dotarłem na wymarzone ośmiotysięczniki. Jest to dyscyplina, w której się spełniam, czuję się kompetentny i mogę realizować cele o wymiarze sportowym.
Z drugiej strony już dawno zrozumiałem, że kocham nie ośmiotysięczniki, tylko wspinanie samo w sobie. Zawsze czułem się wspinaczem i sama ta aktywność jest dla mnie ważniejsza niż wysokość góry. Staram się podnosić swój poziom, co udaje się także dzięki temu, że – trochę naokoło, bo dzięki górom wysokim – wszedłem do środowiska i poznałem ludzi, od których mogłem się uczyć. Przykładem jest Jacek Czech, z którym mamy już na koncie bodajże 9 wspólnych wyjazdów. Większość zrobionych przez nas dróg miała charakter techniczny. Jednak razem nie jeździmy w Tatry, bo on siedzi w nich non-stop, szkoląc kolejne pokolenia wspinaczy, więc gdy chce podziałać dla siebie, wybiera się gdzie indziej.
Jak odpowiesz na słynne pytanie Zawady: „Powiedz mi, co robiłeś zimą na głównym spiętrzeniu Kazalnicy, a będę wiedział…”?
Tak, ten test oblewam. Zimą powspinałem się trochę na Kotle, robiłem Climb Machine, solowałem Korosadowicza, a latem działałem w prawej części – na Schodach do Nieba i Ła – Pa. Główne spiętrzenie ciągle na mnie czeka – z Małolata dwa razy przegonił mnie deszcz. Jedną z dróg na celowniku w najbliższym czasie jest Filar.
Jeśli już wspomniałeś Zerwę w letniej odsłonie, rozumiem, że akceptujesz jej lekką trawiastość i to, że nie jest ideałem litego i wolnego od traw granitowego urwiska. Godzisz się także na ciemną stronę Tatr?
Uważam, że nasze góry mają ogromny walor edukacyjny. Pierwsze 2, 3 intensywnie przewspinane sezony bardzo dużo mnie nauczyły. Zdarzały się sytuacje, kiedy potrafiłem to docenić. Pierwszym z brzegu przykładem niech będzie zachodnia ściana Gaszerbrumu II w ubiegłym roku, gdzie partner narzekał na kruszyznę, co ja skwitowałem stwierdzeniem, że gdyby powspinał się trochę w Tatrach, patrzyłby na to inaczej.
Tatry uczą samodzielności górskiej, radzenia sobie z kruchym terenem, wyszukiwania drogi, zakładania stanowisk i przelotów. Zimą zaś – mimo że nie tu ma lodowców – oferują wszystkie atrakcje gór wysokich: całkiem solidne podejścia i zejścia, lawiny, niskie temperatury, gwałtownie zmieniającą się pogodę.
Szkoda, że dzisiaj ten potencjał Tatr jest jakby lekko zaniedbywany i zapomniany. Ludzie chcą wejść na Mont Blanc czy Matterhorn, ale nie myślą o tym, że wcześniej wypadałoby posiadać umiejętności pozwalające na przejście zimą północnej ściany Mięgusza. Przy całym moim braku rozsądku na początku kariery wspinaczkowej, ja jednak miałem ten poziom, jadąc na Matterhorn, a wszedłem na niego samodzielnie w wieku szesnastu lat.
Pod kątem alpejskich wspinaczek – niezależnie od tego, czy trudnych technicznie, długich, graniówek, czy też dróg z pogranicza wspinania i turystyki o wycenach PD, AD, jakie prowadzą na większość czterotysięczników alpejskich – możemy się świetnie przygotować w warunkach tatrzańskich. Przy czym nie mam tu na myśli kursów turystyki wysokogórskiej, tylko samodzielne działanie.
Jest sporo teorii wyjaśniających fenomen polskich sukcesów w górach wysokich. Jedna z nich mówi o zimie w Tatrach. O ile w Alpach różnica między latem a zimą nie jest tak bardzo istotna, o tyle Tatry o tej porze roku to przecież zupełnie inne góry. Poza tym u nas pogoda zmienia się bardzo gwałtownie. Gdy w Alpach nadchodzi załamanie, zwykle mamy parę godzin na reakcję. W Tatrach w ciągu 2 godzin można przeżyć wszystkie pory roku. To także uczy wycofania się ze ściany i działania pod presją, gdy zaczynasz się wychładzać. Polscy wspinacze są przyzwyczajeni do łojenia w złych warunkach, bo jeśli chcesz u nas osiągnąć coś zimą, musisz je zaakceptować.
Jakie drogi, a może całe ściany, mógłbyś polecić w okolicy Morskiego Oka?
Jestem dzieckiem Morskiego Oka i sporo czasu zajęło mi zrozumienie, że są jeszcze inne doliny, szczególnie na Słowacji. Teraz najczęściej działam za południową granicą i cieszę się, że ciągle mogę być w Tatrach odkrywcą i chodzić w doliny, w których jeszcze nie byłem. Jednak przez wiele lat, z uporem godnym lepszej sprawy, jeździłem niemal wyłącznie do Morskiego Oka.
W Moku jest niesamowita koncentracja wspinania letniego i zimowego, o zróżnicowanym charakterze i trudnościach. Są ściany lekkie i przyjemne, które oferują dobrej jakości lity granit i krótkie podejścia. Do nich zaliczają się: Kopa Spadowa, Czołówka Mięgusza, Mnich i poniekąd Kazalnica. Mamy także nieco bardziej odległe ściany, które lubię – na przykład Żabiego Mnicha, gdzie wspinanie jest krótkie, ale bardzo fajne, wyjątkowo lite i dobrze asekurowalne z kości. Są wreszcie dość odległe zakątki, jak Wołowa Turnia, gdzie mało kto się zapuszcza, bo czeka tam prawdziwa górska przyroda.
Wyzwanie stanowi wschodnia Mięgusza, która jest już całkiem solidną wyrypą, bo trzeba pod nią podejść, sama w sobie jest wysoka, miejscami krucha, a potem jeszcze wymaga zejścia ze szczytu. Są duże ściany zimowe, jak depresja Niżnych Rysów i Masywy Mięguszy. Wreszcie możemy wybrać graniówki: po graniach trzeba umieć chodzić i w Tatrach można się tego nauczyć. Brzytwa Żabiego Konia jest absolutnie przepiękna w swojej klasie, i to na skalę światową (abstrahując od mało przyjemnego i kruchego podejścia od Morskiego Oka). W Moku można wspinać się całe życie i jeszcze zostanie sporo do zrobienia.
Przenieśmy się na Słowację. Wiem, że jednym z twoich trudniejszych przejść klasycznych była Szewska Pasja na Młynarczyku. Jak ci się podobała?
To był piękny dzień wspinaczkowy, moim partnerem na drodze był Paweł Migas. Nie wiem jednak, czy zrobiliśmy dokładnie Szewską Pasję, bo po kluczowych trudnościach u góry szedłem, jak puszczało, a ta droga w górnych partiach szuka trudności. Mnie nie udało się ich znaleźć i przegrzałem autorskimi wariantami do szczytu. Bardzo fajne wspinanie.
Co polecisz po południowej stronie Tatr Słowackich?
Lubię ten zakątek szeroko rozumianego Morskiego Oka. Jedną z moich ulubionych dolin na Słowacji jest Ciężka. Jej nazwa jest bardzo adekwatna. To miejsce ze stosunkowo krótkim podejściem, a mimo to jest rzadko odwiedzane i dzikie. Oferuje nieco przytłaczający, typowo wysokogórski klimat i fenomenalne ściany. Przykładem jest zarówno ściana Ganku, jak i jedna z moich prawdziwych tatrzańskich przygód w trakcie pierwszych sezonów, czyli północne urwisko Wysokiej. To całkiem konkretna ściana, którą zapamiętałem jako ciąg niekończących się zacięć, kominów i kuluarków. Wspinałem się tam zimą, z marnym jeszcze sprzętem i zupełnie przypadkowym partnerem. Wszystko zakończyło się biwakiem na szczycie.
Tatry są o tyle fascynujące, że można doświadczyć w nich sporej różnorodności granitowych form. Przykładem jest droga Ciernobiele Sokoliky na Batyżowieckim Szczycie. Można na niej znaleźć formację, której trudno byłoby się spodziewać w Tatrach – kaloryfery! Bardzo polecam tę linię, bo oferuje jeden z piękniejszych szóstkowych wyciągów, jakie prowadziłem w Tatrach. A że jest krótka, aż prosi się o dołożenie graniówki i zakończenie wycieczki na szczycie Gerlacha. Można w ten sposób poćwiczyć poruszanie się po grani z lotną asekuracją. Lubię też galerię Osterwy – krótkie podejście, syte drogi i piękne widoki sprawiają, że to idealna ściana na szybki wypad.
Zdaje się, że w twoim towarzystwie debiut tatrzański zaliczył Denis Urubko. Jak mu się podobało?
Było to przed wyprawą na Kangczendzongę, na którą mnie zaprosił. Przyjechał wtedy do Polski, więc zaproponowałem mu wspin w Tatrach, na co zareagował dość ochoczo. W pierwszym dniu zrobiliśmy Rysę Strzelskiego, kończąc wypad na szczycie Mnicha. W drugim chcieliśmy przejść Filar Mięgusza, ale wycofaliśmy się z Przełączki w Filarze. Trzeciego dnia Denis poszedł jeszcze z Kacprem Tekielim na Cień Wielkiej Góry. Wiem, że był pozytywnie zaskoczony jakością wspinania, bardzo mu się podobały zamarznięte trawki, czyli nasza specjalność.
Widziałem, że ostatniej zimy wspinałeś się z mistrzem drytoolingu na stałe mieszkającym we Włoszech, Filipem Babiczem.
To było spotkanie w ramach obozu PHZ, aczkolwiek stwierdzenie, że „powspinaliśmy się” byłoby trochę na wyrost. Miałem projekt solowy, a Filip stwierdził, że pomoże mi zanieść sprzęt pod ścianę. Było to bardzo miłe z jego strony. Na miejscu okazało się, że warunki są tak podłe, iż tego dnia z mojego projektu nici. Postanowiłem rozpoznać pierwszy wyciąg i zrobiliśmy go wspólnie w klasycznej tatrzańskiej dupówie.
Pamiętam podpisy tatrzańskich zdjęć na twoim profilu instagramowym: „W domu” albo „Wreszcie w ukochanych Taterkach”. Rozumiem, że zawsze chętnie tam wracasz, jak do swego rodzaju „matecznika”?
Nawet jeśli twoja mama nie gotuje najlepiej, to i tak jej kuchnię uważasz za najlepszą na świecie. Podobnie jest z Tatrami. Być może obiektywnie na to patrząc, nie są najwspanialszymi górami. Ja jednak je uwielbiam i uważam za najpiękniejsze na świecie.
Tekst został opublikowany w 268 (3/2019) numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku – czytaj.goryonline.com