Apulia, albo w oryginale Puglia… Czy ktoś poza lokalnymi wspinaczami kojarzy tamtejsze rejony? Powiedzmy sobie szczerze: to miejsce niepopularne do tego stopnia, że trudno o informacje z pierwszej ręki, co, w kontekście łojenia, może nas czekać na południu Włoch.
Tekst i zdjęcia / ANDRZEJ MIREK
Zdjęcie otwarcia / Włoski wspinacz walczy na drodze 8a+ w Gravina di Laterza
Geyikbayırı, Leonidio czy San Vito Lo Capo to pewniaki. Wspinania tam na kilka wyjazdów, pod skałami zazwyczaj zastaniemy międzynarodowe towarzystwo, a logistyka jest dobrze rozpracowana. Tylko ileż razy można jeździć w to samo miejsce?
Apulia przyzywała nas tanim, krótkim i bezpośrednim lotem z Krakowa do Bari oraz prognozami zapowiadającymi w listopadzie temperatury w sympatycznym przedziale 13–17°C. Palmy, które zobaczyliśmy zaraz po wylądowaniu, oraz ciepełko wymagające pozbycia się kilku warstw ubrań, w których przybyliśmy z północy, potwierdziły trafność naszych założeń.
Pojęcie na temat tego, czego możemy spodziewać się na miejscu, mieliśmy mgliste, chociaż mapa OsmAnd sugerowała, że w Apulii rejonów wspinaczkowych nie brakuje. Na początek postanowiliśmy udać się na sam koniec obcasa włoskiego buta, do Gagliano del Capo.

PANDY, STEREOTYPY I FOCACCIE
Postrzegane południa Włoch jest naznaczone stereotypami. Mieszkańcy północnych rejonów tego państwa mówią o południu swego kraju „Afryka”, a południowcy odwdzięczają się, określając ich „Austriakami”. Jednak najpopularniejszym z przekonań jest to, że liczba śmieci w tym rejonie wyraźnie przekracza średnią. I rzeczywiście, na początku podróży dało się zauważyć pojedyncze odpadki, a w przydrożnych zatoczkach estetykę obrażały całe worki śmieci wszelakich, sprawiające wrażenie, jakby ktoś przywiózł je tam specjalnie. Po co? Omerta nie daje szans na wyjaśnienie.
Ponoć na południu jeździ się też inaczej… I jedną rzecz muszę potwierdzić: jest nią niechęć Apulijczyków to nadużywania migaczy. Lokals myknie was na zakazie wyprzedzania, przekraczając linię ciągłą, co można odebrać jako demonstrację dość luźnego podejścia do przepisów ruchu drogowego. Pomimo tego, że zdarzały się nam różnego rodzaju wtopy, w rodzaju zajechania komuś drogi, nie spotkaliśmy się z agresją. Nikt nie mrugnął na nas światłami, a trąbienie było raczej potwierdzeniem, że coś ewidentnie odwaliliśmy, a nie, że kogoś mocno wkurzyliśmy.
Do poruszania się na miejscu polecono nam pandę i jest to rekomendacja jak najbardziej słuszna. Uliczki we włoskich miasteczkach zostały zaadaptowane do ruchu samochodowego, a nie do niego zaprojektowane. Zdarzają się więc ciasne przejazdy między budynkami czy sytuacje wymagające manewrów, przy których rozmiar ma znaczenie. Po drodze nie mogliśmy sobie darować kawy, a ponieważ było już popołudnie, to esencjonalne, by nie rzec nektarowe, espresso na stacji benzynowej cenowo i smakowo zabiło polską konkurencję.
Docelowa miejscowość, Gagliano del Capo, miała wszystko, czego potrzebowaliśmy. Na miejscu wykryliśmy kilka pizzerii i focaccerii. Bonusem był sennie uroczy klimacik prowincjonalnego miasteczka, w którym turyści są taką rzadkością, że nie udało się nam spotkać ani jednego Włocha władającego angielskim. Po cóż mieliby się go uczyć, skoro obcokrajowcy tam nie docierają? Nie było to jednak najmniejszą przeszkodą w zaspokajaniu podstawowych potrzeb. W ramach wstępnej adaptacji udaliśmy się do lokalnej pizzerii, gdzie panowała swojska atmosfera, odległa od tej znanej z turystycznych miejscówek. Wspomniałem już, że godziny funkcjonowania tych lokali bywają, z naszego punktu widzenia, absurdalne? Rekord pobiła knajpka, którą otwierano o 20:00.

Tekst w całości przeczytasz w 298 (1/2025) numerze Magazynu GÓRY.
GÓRY w formacie pdf można kupić w naszej księgarni Książki Gór > link
