Tekst / JAMES PEARSON
Zdjęcia / MATTY HONG / THE NORTH FACE
Zdjęcie otwarcia / Yuji wspina się w górnej części wodospadów Fudo, które były naszą przepustką do
poważniejszej akcji na Shōmyō
Tłumaczenie / BARTEK PASIOWIEC
Zdaje sobie sprawę, jak surrealistycznie może to zabrzmieć, ale nazwę rzeczy po imieniu – latem ubiegłego roku pojechaliśmy do Japonii wspinać się na… wodospadach. Nie, nie na takich, jakie znają wspinacze lodowi. W Japonii byliśmy w sierpniu, więc zapomnijcie o zamarzniętych kurtynach rodem z alpejskich dolin. Wszystko płynęło, w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Muszę przyznać, że spośród licznych krajów, które odwiedziłem, to właśnie Japonia znajduje się na czele mojej listy faworytów. Jest bowiem zupełnie inna, niż wszystko, czego dane mi było doświadczyć – i to praktycznie pod każdym względem. Barwy, dźwięki, smaki, zapachy – wszystkie te elementy są tam bardzo wyraziste, a jednocześnie nie tak przytłaczające, jak w innych egzotycznych rejonach Azji. Najbardziej intrygują jednak sami Japończycy.
Mam szczęście, że moim najbliższym przyjacielem jest Yuji Hirayama – jeden z czołowych wspinaczy skalnych nie tylko w Japonii, ale na całym świecie. To właśnie dzięki niemu poznałem lepiej tamtejsze realia i styl życia. Od 2012 roku wspólnie z Caroline [Ciavaldini – przyp. red.] i Yujim przynajmniej raz w sezonie wyjeżdżamy na wspinaczkowego tripa, a czasem nawet zamieniamy się mieszkaniami, by móc lepiej eksplorować nieznane. To zabawne, ale Yuji był jednym z naszych idoli w dzieciństwie i w jego przypadku zupełnie nietrafione okazało się powiedzenie, że lepiej nigdy nie poznawać ich osobiście, aby uniknąć rozczarowania. Hirayama okazał się być jeszcze lepszym człowiekiem, niż go sobie wyobrażaliśmy.
Dzięki niemu poznaliśmy przed kilkoma laty Toru Nakajimę – cichego, nieco nieśmiałego, ale obdarzonego niesamowitą siłą mentalną i odwagą wspinacza all-roundera, również należącego do światowej czołówki. Z zawodu geologa, dla którego skała to coś więcej niż kamienna ściana. Podczas wspinania Toru szuka metafizycznego wręcz z nią kontaktu, przedkładając aspekt poznawczy nad czysto sportowy. To właśnie on kilka lat temu, podczas wyprawy na Kinkasan – małą wyspę zniszczoną przez tsunami w 2011 roku – powiedział mi po raz pierwszy o sawanobori, japońskiej sztuce pokonywania wodospadów.
Muszę przyznać, że pomysł wspinania się w wodospadach wydał mi się wówczas szalony. Jednak podróżowanie nauczyło mnie otwartości na nowe doświadczenia. Nie można z góry zakładać, że coś jest niedorzeczne lub wręcz niemożliwe tylko na podstawie własnych przekonań i uprzedzeń. Wspinanie zawsze było kojarzone z aktywnością wymagającą suchej skały, a wszelka wilgoć i sławetny „brak warunu”niemalże uniemożliwiało jego uprawianie. Czy nie są to jednak schematy ograniczające perspektywę? Byłem bardzo ciekaw odpowiedzi na to pytanie, a jednocześnie chciałem przekonać się, o co chodzi w tym sawanobori – jakie należy stosować techniki, czy jest jakiś specjalistyczny sprzęt, jak zabezpieczać się przed odpadnięciem i… utonięciem. Im więcej o tym wszystkim myślałem, tym większą ekscytację wywoływało nadchodzące doświadczenie.
RODZINNE DYLEMATY
Czas płynął szybko i zanim udało się nam wrócić do tematu i zacząć przygotowania do wyprawy, minęły 3 lata. Co więcej, spodziewaliśmy się z Caroline dziecka – to była decyzja, z której podjęciem borykaliśmy się długo, mając na uwadze nasz styl życia, sprowadzający się do bycia ciągle w podróży. Cóż, wiązała się ona z pewnym ryzykiem, ale skoro przez tyle lat udawało nam się realizować pasję we dwójkę, to może trzecia osoba na pokładzie nie zawróci nas z obranego kursu… A wręcz pomoże go utrzymać J. Zapadły więc istotne postanowienia – o dziecku i locie do Japonii – tyle że sprawy potoczyły się nieco szybciej, niż zakładaliśmy, i na wyprawę mającą być naszą największą przygodą w roku Caroline pojechała w 5 miesiącu ciąży.
To nie była co prawda jej pierwsza wspinaczka w ciąży – w ciągu tych kilku miesięcy nasz mały człowiek zdążył już nieco zasmakować adrenaliny podczas wcześniejszych wyjazdów, ale tutaj sprawy miały się zupełnie inaczej. Brzuch Caroline był mocno widoczny i wiedzieliśmy, że trzeba bardzo uważać na bezpieczeństwo jej i dziecka. Wprawdzie na samym początku podjęliśmy wspólnie decyzję, że nie będzie ograniczała na siłę swojej aktywności (w tym również wspinaczkowej), tylko słuchając swojego ciała będzie robić to, na co w danym momencie ma ochotę i siły. Zdawało to egzamin w przypadku czynności, które dobrze znała, ale sawanobori miało być przecież czymś zupełnie nowym!
Z PRĘDEM SAWANOBORI
Dla wspinaczy cały ten koncept może wydawać się dziwny, wręcz absurdalny, ale gdy poznamy szerszy kontekst i genezę zjawiska, wszystko nabierze zupełnie innego wymiaru. Dawniej duże tereny Japonii pokrywała gęsta tropikalna roślinność, więc ludzie używali rzek i strumieni, by przemieszczać się z miejsca na miejsce. Było to znacznie lepsze rozwiązanie niż przedzieranie się przez dżunglę. Czasy się zmieniły – teraz kraj posiada sieć dróg i torów kolejowych, ale zwyczaj „rzecznych wędrówek” pozostał. Aktywności tej oddają się miłośnicy trekkingu, natomiast sawanoboriswoje narodziny zawdzięcza tym, którym brakowało adrenaliny w pokonywaniu wodnych cieków w płaskim terenie J. To akurat dobrze znamy – im bardziej stromo, tym większa ekscytacja, i silniejsze doznania. Witamy w świecie wspinaczki.
Zasady? Są bardzo proste: gdzie możesz iść, po prostu idziesz, gdzie trzeba płynąć, płyniesz, gdzie musisz się wspinać, łoisz. Podstawowa reguła polega na tym, żeby napierać tak blisko wody, jak to tylko możliwe. Nie należy natomiast pozostawiać po sobie sprzętu, który służy do asekuracji – tutaj więc znajdujemy wspólny mianownik ze wspinaniem jakie znamy.
ADEPCI SZTUKI TAJEMNEJ
Przybyliśmy do Japonii jako kompletni nowicjusze, niezaznajomieni ze sztuką sawanobori i pragnący zakosztować tej osobliwej rozrywki. Oczywiście, mieliśmy głęboko ukryty cel sportowy, a raczej marzenie: wodospad Shōmyō, najwyższy w całym kraju, dotychczas pokonany klasycznie tylko przez jednego śmiałka i zarazem legendę dyscypliny – Ryojiego Onishę.
Nasz zespół spotkał się na miejscu pewnego gorącego i wilgotnego sierpniowego dnia. Japonię nawiedziła akurat fala upałów, co jest normalnym zjawiskiem w tej części świata, gdzie tak wysokie temperatury występują pomiędzy letnimi cyklonami. Tym bardziej więc nie mogłem doczekać się zanurzenia w wodzie! Dołączył do nas Matty Hong, kolejny świetny wspinacz sportowy, syn legendarnego Steve’a Honga. Poznaliśmy się rok wcześniej w Jordanii, gdzie miałem okazję pokazać mu, „czym się je” wspinanie tradowe. Widząc wówczas, jak pewnie i sprawnie zakładał swoje pierwsze friendy od razu wiedziałem, że wspaniale mieć go na pokładzie. Matty jest wyluzowaną osobą, bardzo szybko przyswaja nowe umiejętności, a do tego to wyśmienity fotograf i jeszcze lepszy wspinacz – trudno o bardziej pożądany zestaw cech kandydata na naszą wyprawę.
„Pierwsze koty za płoty” zaliczyliśmy niedługo po naszym przybyciu. By lepiej się zaaklimatyzować i uporać z doskwierającym nam jet lagiem,poprosiłem Toru, żeby zabrał nas na jakąś łatwą wspinaczkę, wprowadzającą w kanony sztuki, której mieliśmy zakosztować. Chociaż Toru dobrze mówi po angielsku, zawsze jednak coś ulega przekłamaniu w tłumaczeniu – tym razem ewidentnie ofiarą tej osobliwej sytuacji padła część komunikatu dotycząca trudności naszego premierowego przedsięwzięcia J. Nazajutrz czekała nas więc pobudka o 4 nad ranem, a potem trzy godziny przedzierania się przez dżunglę, by w końcu zmierzyć się z projektem Royojiego, który wciąż czekał na pierwsze przejście! Po wszystkim byliśmy wyczerpani, a Matty podszedł do mnie i z wyraźnym niepokojem zapytał, czy tak będzie wyglądał każdy kolejny dzień w Japonii.
Mając za sobą mocny chrzest bojowy, zdecydowaliśmy się od razu udać na rekonesans pod Shōmyō i zlustrować, na co się porywamy. Od początku nastawialiśmy się na wytyczenie własnej linii, gdy jednak dotarliśmy na platformę widokową u stóp wodospadu, zdaliśmy sobie sprawę, że cieki pokonane przez nas pierwszego dnia były zaledwie małymi górskimi potoczkami w porównaniu z monstrualną ścianą wody, która wywarła na nas piorunujące wrażenie. Stojąc tam i wsłuchując się w ryk roztrzaskujących się o skałę wodnych kaskad, zrozumiałem, dlaczego w japońskich legendach wodospady są często przedstawiane jako siedziba bogów.
Był to również jeden z trudniejszych momentów naszej wyprawy. Chcieliśmy bardzo pokonać Shōmyō – był zbyt piękny i stanowił aż nadto ekscytujące wyzwanie, by wyjeżdżać bez zmierzenia się z nim na poważnie. Jednocześnie zdaliśmy sobie sprawę, że przy obecnym poziomie umiejętności i doświadczenia nabytego w trakcie pierwszego dnia nie mamy szans. Pomóc mógł nam tylko cud albo… przyspieszony, intensywny kurs sawanobori. Nie podważam niczyjej wiary w cuda, ale zdecydowaliśmy się, rzecz jasna, na tę drugą opcję.
Na szczęście sztuka, której tajniki przyszło nam zgłębiać, madużo wspólnego z normalną, tradycyjną wspinaczką. Gdyby skały znajdywały się pod wodą albo ktoś celowałby nam w twarz strumieniem ze strażackiej sikawki, właściwie nie dałoby się zauważyć większej różnicy J. W utrzymaniu się na nogach pomagają specjalnie zaprojektowane buty. Nie mają one podeszew z superprzyczepnej gumy, tylko grubą i sztywną warstwę filcu, który potrafi zdziałać cuda na mokrej i śliskiej skale. Do ochrony przed wodą, a raczej jako warstwa termoizolacyjna, konieczna jest pianka pływacka, bo lodowate strumienie mogą błyskawicznie wychłodzić, nawet w środku lata. Para ogrodniczych rękawiczek wieńczy całość ubioru i pełni tę samą funkcję co filcowe buty. Odkryliśmy jednak, że w trudnościach znacznie lepiej sprawdzą się gołe dłonie i normalne buty wspinaczkowe. Dlatego też przez większość czasu mieliśmy je przypięte do szpejarek uprzęży i zakładaliśmy tylko w miejscach, które tego wymagały.
Po dwóch tygodniach zdobywania wszelakiej maści wodospadów byliśmy gotowi na konfrontację ze Shōmyō. Niestety, pogoda przestała nam sprzyjać – falę upałów zastąpiły potężne ulewy. O ile deszcz nie mógł zaszkodzić i tak mokrej już skale, to dużo bardziej niebezpieczna okazała się woda wzbierająca w rzece prowadzącej pod nasz cel. Mając tylko dwa dni do zbliżającej się apokalipsy, zdecydowaliśmy się postawić wszystko na jedną kartę i zaatakować. Liczyliśmy, że uda nam się wejść i szczęśliwie wrócić, zanim zmyje nas wodny żywioł. Wyścig z czasem dodawał więc pikanterii całemu przedsięwzięciu – jakby było jej mało!
DWA DNI POD PRYSZNICEM
Już pierwszego dnia musieliśmy zmierzyć się z największymi trudnościami technicznymi. Jednak szczęście się do nas uśmiechnęło: ze względu na to, że jedyna możliwa droga wiodła w pewnym oddaleniu od głównej kaskady, a dodatkowo wiatr wiał w dobrym kierunku, było nadspodziewanie sucho! Po pokonaniu pierwszych wyciągów zaczęliśmy śmiać się na wspomnienie, jak zestresowani byliśmy czymś, co okazało się tak podobne do naszej codziennej aktywności w skałach. Oczywiście, tu i ówdzie trafiały się strużki wody tryskające spomiędzy skał i mchu, ale nadal bardziej przypominało to nieco mokry big wall aniżeli wspinaczki, których zdążyliśmy już na tym tripie zakosztować. Nasza radość i rozprężenie nie trwały jednak długo – ulewa nadeszła wcześniej, niż się spodziewaliśmy, w kilka chwil zmieniając skalną ścianę w rwący potok. I znów poczuliśmy się jak w samym środku wodospadu. Co zresztą nie było dalekie od prawdy…
Udało nam się szczęśliwie dotrzeć na miejsce planowanego biwaku, znajdującego się na dużej półce skalnej powyżej głównych kaskad. Chwilowa przerwa w ulewie pozwoliła na komfortowy nocleg. Rano dostrzegliśmy, jak drastycznie podniósł się poziom wody – nie było mowy, aby kontynuować wspinaczkę lewą stroną wodospadu. Zlustrowawszy dokładnie to, co znajdywało się vis-à-vis, podjęliśmy śmiałą decyzję: trawersujemy! W takich warunkach jednak łatwiej było to powiedzieć niż zrobić. Po rozważeniu wszystkich opcji Toru stwierdził, że najlepiej przeskoczyć ciek wodny tuż nad kaskadą, w jego najwęższym miejscu. Co prawda odległość nie wydawała się duża, jednak nurt był bardzo wartki, a skała po drugiej stronie śliska, co oznaczało, że w przypadku niepowodzenia Toru – choć związany z nami liną – zostanie wciągnięty pod przełom wodospadu. Konsekwencji nawet woleliśmy sobie nie wyobrażać… Przy 3 kubikach wody spadających co sekundę z ogromną prędkością lina najpewniej by nie wytrzymała.
Toru skoczył i szczęśliwie wylądował. Nasza przeprawa była już znacznie łatwiejsza, gdyż użyliśmy liny jako poręczówki. Znów pięliśmy się w górę. Musieliśmy się teraz bardzo spieszyć, by dotrzeć do końca drogi i wrócić do bazy przed zmrokiem. Końcowe wyciągi na Shōmyō znów przypomniały nam, czym naprawdę jest sawanobori – teraz doceniliśmy i błogosławiliśmy w duchu decyzję o dokładniejszym zaznajomieniu się z tajnikami tej japońskiej sztuki. Nieprzygotowani bylibyśmy bez szans. Wspinaliśmy się tak szybko, jak tylko to było możliwe, co oznaczało dość oszczędne zakładanie punktów asekuracyjnych. To zdumiewające, jak przy znacznych run-outach nad przelotami zaczynasz świetnie radzić sobie ze stresem. Pokonywane przez nas wyciągi liczyły ponad 70 metrów, a na całej ich długości założyliśmy może 4 friendy. Nie polecam oczywiście podejmowania takiego ryzyka, ale była to dla nas konieczność – wszak ścigaliśmy się z czasem.
Ostatni wyciąg był prawdziwą wisienką na torcie. Ze stanowiska wydawał się niemal niemożliwy do klasycznego przejścia – gładka, przewieszona ściana i zaledwie kilka narzucających się chwytów. Ale gdy tylko pokonałem pierwsze metry, zaczęły wyłaniać się klamy – z początku pojedyncze, ale już wkrótce mogłem nacieszyć ich całym ciągiem, pozwalającym czerpać prawdziwą radość ze wspinaczki. To uczucie towarzyszyło mi aż do samego topu, gdzie moim oczom ukazał się przepiękny widok – ciemnoniebieskie jezioro, z którego Shōmyō bierze swój początek. Spojrzałem w dół na pokonane przez nas liczne kaskady i dolinę poprzecinaną wartkimi strumieniami wody, którymi tu dotarliśmy. Uśmiech nie schodził mi z twarzy, gdy czekałem na moich towarzyszy.
Choć może się to wydawać absurdalne, wyprawa pod znakiem sawanobori była najlepszą i najbardziej szaloną, w jakiej dane mi było dotychczas wziąć udział. Pozwoliła mi też uświadomić sobie, jak dużo można zdziałać w skałach i jak wiele czeka jeszcze na odkrycie.
Tekst został opublikowany w 268 (3/2019) numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku – czytaj.goryonline.com