Tekst i zdjęcia / BOGUSŁAW HYNEK
Wszystko zaczęło się niewinnie. Jechaliśmy z grupą przyjaciół wspinać się na Jurę Krakowsko-Częstochowską. Kolega pochwalił się, że planuje udział w biegu w Alpach Szwajcarskich (73 km, przy przewyższeniu 4900 m). Pozazdrościłem mu. Przeanalizowałem swoją formę (Szczawnica: 64 km, 3150 m D+) i zadałem sobie pytanie: „Dlaczego nie?”.
Zapisałem się. Ale jechać tak daleko tylko na sam bieg? Co prawda jego sceneria jest zachwycająca, lecz przecież wokół jest jeszcze tyle atrakcji do zobaczenia, tras do przejścia (na przykład Tour du Mont Blanc) i szczytów do zdobycia. Jednym z nich jest charakterystyczny górski olbrzym o kształcie piramidy, Matterhorn (4478 m). Moi koledzy wcześniej próbowali podejść go od strony włoskiej, ale dotarli tylko do Piku Tyndall (4241 m). Drogę mieliśmy więc częściowo rozpoznaną, a upalny czerwiec sprawiał, że śniegi topniały w szybkim tempie. Byliśmy pełni optymizmu.
SZCZYTY DO ZDOBYCIA
Niestety, na szczytach Alp sytuacja wyglądała zgoła inaczej niż w planach. Tydzień przed naszym przyjazdem pogoda załamała się gwałtownie, a dodatkowy opad przekreślił szanse powodzenia. Informacje od lokalnych przewodników również ostudziły nasze zapędy. Należało znaleźć cel zastępczy. Stał się nim rejon Monte Rosa, jeden z najpotężniejszych masywów w Alpach Pennińskich, liczący 10 czterotysięcznych szczytów, z których najwyższy jest Dufourspitze (4634 m).
Dojechaliśmy do miejscowości Alagna (1212 m), mekki narciarzy zwanej Freeride Paradise, i dalej dwoma kolejkami wznieśliśmy się na wysokość 2971 metrów, gdzie spędziliśmy noc na aklimatyzacji. Następnego dnia poszliśmy lodowcem w stronę schronu Bivacco Felice Giordano (4167 m). Słońce grzało niemiłosiernie, śnieg był bardzo mokry i zapadaliśmy się głęboko. Musieliśmy poruszać się w rakach i z liną, aby uniknąć ewentualnego wpadnięcia do szczeliny. Nasz czwórkowy zespół okazał się dość sprawny, więc około południa osiągnęliśmy pierwszy czterotysięczny szczyt: Punta Giordani (4046 m). Następnie trawersowaliśmy zbocze w stronę szczytu Balmenhorn (4167 m). Słońce wytapiało kamienie i robiło się coraz bardziej niebezpiecznie. W pewnym momencie zobaczyłem spadające… coś. Pomyślałem, że to człowiek koziołkuje w stronę otwartej szczeliny lodowcowej, ale na szczęście był to plecak jakiejś pary skiturowców. O dziwo, przeleciał przez szczelinę i zatrzymał się na drugim jej brzegu. Później udało im się go nawet odzyskać.
Dotarliśmy do terenu mikstowego, licząc, że łatwo przewiniemy się na drugą stronę góry i już zaraz będziemy w schronie. Rzeczywistość okazała się inna: teren był trudniejszy, niż się spodziewaliśmy. Do tego kolega miał skurcze mięśni nóg i kłopoty żołądkowe. Zdecydowaliśmy się zejść do schroniska Gnifetti (3647 m) lub Mantova (3440 m), przenocować i następnego dnia wznowić akcję górską. Po jakiejś godzinie całą okolicę pokryły chmury, więc schodziliśmy prawie po omacku, a miejscami musieliśmy opuszczać się na linie. Potem z kolei mnie obezwładniły mdłości i bóle brzucha, prawdopodobnie na skutek słabej aklimatyzacji. Gdy na moment przejaśniało, w oddali ujrzeliśmy schronisko, ale dojście do niego zajęło nam jeszcze kilka godzin. Skorzystaliśmy z noclegu, płacąc „jedyne” 40 euro za łóżko (koszt z wyżywieniem to 70 euro).
Następnego dnia fatalne samopoczucie zmusiło mnie do pozostania w schronisku, podczas gdy chłopaki weszły jeszcze na trzy szczyty: Piramide Vincent (4215 m), wspomniany Balmenhorn (4167 m) i Corno Nero (4322 m). Pod wieczór pogoda popsuła się. Zeszliśmy do stacji kolejki, gdzie spędziliśmy noc. Ledwie schroniliśmy się pod dachem, a rozpętała się burza z wichurą i gradobiciem.
ULTRA TRAIL
Nazajutrz podjechaliśmy do niewielkiej szwajcarskiej wioski La Fouly, gdzie miał się rozpocząć nasz bieg. Odpoczywaliśmy, trochę spacerując po okolicy, oblegając ściankę wspinaczkową, oglądając mecze mundialu i świętując moje 45 urodziny. Jeszcze tylko odprawa przed biegiem, syty makaron na obiad i noc pełna nerwowego półsnu. Start rankiem był dość widowiskowy: setki balonów wzniosły się w niebo z doczepionymi życzeniami biegaczy.
Wiedziałem, że nie należy się napalać i trzeba rozsądnie dysponować zasobami energii. W końcu to dystans ultra. 800 osób na starcie sprawiło, że na wąskich ścieżkach po prostu trzeba było maszerować gęsiego. Na trasie czekali liczni kibice i lokalni muzycy dmący w ogromne trąby. Biegliśmy przez przełęcze Col Fenêtre (2695 m) i Wielką Przełęcz Świętego Bernarda (2469 m) – udało się je pokonać w miarę suchą stopą, tylko gdzieniegdzie zalegały jeszcze płaty śniegu. Pierwszy posiłek i długi zbieg do wioski Bourg-St-Pierre (1620 m). Kolejny posiłek w dusznej szkole. Choć w dolinach intensywne słońce dokuczało, na siedmiu punktach kontrolnych było wszystko, o czym spragniony biegacz mógł zamarzyć – od napojów energetycznych, izotoników i soków, po colę i kawę. O! I makaron z sosem pomidorowym posypany parmezanem czy bulion – miłe wspomnienia… To bardzo ładuje akumulatory na kolejne kilometry.
Znów rozpoczęło się podejście – długie i mozolne, na wysokość 2480 metrów, do Mille. Potem w dół do schroniska Brunet (2103 m), z pięknymi widokami na Grand Combin i ponownie na przełęcz Col des Avouillons (2649 m). Już ponad 45 kilometrów w nogach, ale samopoczucie dobre i – jak to mówią biegacze – łydka podaje. Został jeszcze szczyt Panossière (2649 m) z pięknym lodowcem Corbassière w tle, ale wcześniej wiszący most projektu Toniego Rüttimanna – główna atrakcja trasy X-Traverse. Dodać należy, że architekt ma na swoim koncie już ponad 650 innych mostów w Azji i Ameryce Łacińskiej. Ten powstał stosunkowo niedawno, bo w 2014 roku, ze starych części wyciągów narciarskich. Wisi 70 metrów nad doliną, a jego długość wynosi prawie 200 metrów. W trakcie przejścia przyprawia o szybsze bicie serca – faluje, drga i buja się.
Ze szczytu Panossière czekał nas długi, 1546-metrowy zbieg do wioski Lourtier. Stamtąd po posiłku i odpoczynku ruszyliśmy nocą, już z czołówkami, na ostatnią prostą w górę, czyli 1192 metrów „czołgania”. Wiele osób padało na bardzo forsownym podejściu. Ja się zaparłem. Równym tempem, krok za krokiem, napierałem bez przystanków. Wiedziałem, że jeśli stanę, ciężko będzie się podnieść. Kiedy już wyszedłem z lasu, teren nieco złagodniał i w oddali zobaczyłem migoczący czerwony punkt. Zaświtała mi myśl, że to organizatorzy oznaczyli szczyt i mam go już w zasięgu, a potem będzie tylko z górki. Okazało się jednak, że punkt poruszał się razem ze mną. Po jakimś czasie zorientowałem się, że to inny biegacz z tylnym światłem na czapce. Ale złuda przyniosła pożądany efekt dopingu.
W pewnym momencie obsunąłem się i zaliczyłem upadek. Biegacz przede mną przystanął i pomógł mi się wykaraskać, a potem już razem dotarliśmy do ostatniego punktu kontrolnego w La Chaux (2266 m). Niektórzy tu spali, inni przebierali się w cieplejsze rzeczy, jeszcze inni zajadali przekąski.
Tymczasem czekał nas jeszcze ostatni zbieg do Verbier (1490 m) i meta. Moje kolana już mocno protestowały. Schodziłem wolno, asekurując się kijkami. Wyprzedziło mnie około 10 osób, ale nadrobiłem to na płaskim odcinku, o godzinie 1 w nocy rześko wbiegając na metę. Zerknąłem na tablicę: 408 miejsce z czasem 17 godzin i 10 minut. Na 800 startujących biegaczy z całego świata uplasowałem się w połowie stawki. Wynik był spełnieniem moich marzeń. Ale zaraz, z tytułu tekstu wynika, że miał być trójbój… Więc dodam do pieca jeszcze samotną wędrówkę przez Alpy.
ULTRA TREK
Wizja samotnej wyprawy w zupełnie obcym terenie, przy zmiennej pogodzie potrafi zasiać zwątpienie nawet w najbardziej zahartowanym piechurze. Droga przez góry jest trudna, a z plecakiem, namiotem i prowiantem stanowi już duże wyzwanie. Utykam jeszcze długo po powrocie, przez kilka miesięcy leczę stopy. Systematycznie ściągam gruby naskórek z pięt. Czarne paznokcie dużych palców już chyba nigdy nie zmienią barwy. Co roku odrastają i schodzą na nowo w wyniku stromych zejść.
Początek? Karwendel, pasmo górskie w Alpach, na granicy niemieckiej Bawarii i austriackiego Tyrolu. Większość osób zaczyna wędrówkę w Monachium. Ja pominąłem dwa pierwsze (płaskie) etapy. Koledzy wracający do kraju wysadzili mnie bliżej gór – w Bad Tölz.
Jeden dzień „resetu” po biegu i ruszam w swoją drogę. Dość szybko kończę etap, wspinając się na pierwsze szczyty (1600 m), by zaraz potem w dolinie szukać miejsca z wodą na nocleg. Na mapie mam dwie cabany, ale stan pierwszej jest fatalny, a drugiej nie odnajduję. Do końca następnego etapu już niewiele, więc wspinam się na kolejne wzniesienia, by ze szczytu dostrzec piękne koryto rzeki Izary (prawego dopływu Dunaju) i maleńkie miasteczko Vorderriss. Koryto rzeki jest szerokie i w dużej mierze suche, ale biel wapienia i turkus tafli przyciągają jak magnes. Zaszywam się pośród zielonych drzewek i moczę stopy w zimnej wodzie. Satysfakcja z przejścia dwóch etapów i komfort wypoczynku to dobry początek wyprawy.
Kolejnego dnia wchodzę w pasmo Alp Tuxertalskich (Alpy Centralne). Leżą one w zachodniej Austrii, w Tyrolu. Środkowe rejony pasma są wykorzystywane przez armię austriacką jako tereny manewrów, ale o tym miałem się przekonać dopiero za kilka dni. Tymczasem pogoda załamała się. W okolicach schroniska Karwendelhaus (1765 m) zerwał się koszmarny, porywisty wiatr z opadami. Długo zastanawiałem się, co zrobić dalej, ale nie było wyjścia – musiałem przenocować w schronie. Coś jak nasze stare Moko. Z kartą Alpenverein cena za nocleg spada z 20 do 12 euro! Najtańsze miejsca („blue line”) możemy wyhaczyć na poddaszu.
Kolejny dzień. Początek drogi na Birkkarspitze (2749 m) – stromy, mokry i ubezpieczony poręczówkami. Taka krótka ferratka, dość nieprzyjemna po deszczu. Potem już cały czas w górę po piargach i we mgle. Z przełęczy na szczyt mam jeszcze około pół godziny, ale leży sporo śniegu, a bez raków trzeba być bardzo czujnym. Ryzyko poślizgnięcia i upadku z ciężkim plecakiem jest dużo większe. Odpuszczam szczyt i schodzę na drugą stronę doliny. Forsuję kolejny etap i trochę zbaczam z trasy, aby uzupełnić zapasy w najbliższej miejscowości. Dość późno rozbijam namiot na jakimś parkingu za miasteczkiem i padam zmęczony, ale najedzony. Stopy już mocno mi doskwierają. Tego dnia przebyłem ponad 30 kilometrów i jakieś 2500 metrów przewyższeń.
Nowy dzień, nowe wyzwania. Napisałem na FB: „Dziś wkroczyłem na ścieżkę wojenną”, bo na mojej drodze pojawiła się brama z żołnierzami i żółte tablice ostrzegawcze: „Danger. Military Zone!”. Należy poruszać się tylko wyznaczonymi ścieżkami i nie dziwić się odgłosom wybuchów i latających śmigłowców. Nocleg na dziko raczej odpada. Wylądowałem w austriackim schronisku obsługiwanym przez azjatycką rodzinę, pośród Niemców. Ku pokrzepieniu zafundowałem sobie całkiem niezłe piwo za, bagatela, 4 euro. 12 euro nocleg, 6 euro prysznic, 3 euro… W sumie nie wiem za co, chyba coś w rodzaju opłaty klimatycznej.
Kolana wciąż mi dokuczały. Ratowałem się elastycznymi bandażami, maściami i starałem się odciążać je kijkami na zejściach. Ale tego dnia się nie dało. Ani kroku dalej. Po prostu koniec, a raczej konieczność odpoczynku. Było to przy opuszczonej kolejce, pod dachem i z materacami w środku. Teren ogrodzony elektrycznym pastuchem i szum potoku obok. Szczęście w nieszczęściu. Leżałem, czytałem niemiecki przewodnik, próbując coś zrozumieć, rozmyślałem i odpoczywałem z nadzieją, że następnego dnia sytuacja się nie powtórzy.
Tak mijały kolejne etapy, kolejne dni, kolejne biwaki. Powracały emocje sprzed roku (HRP Pireneje) – radość, wzruszenie i tęsknoty. Słuchając muzyki, cieszyłem się widokami, by zaraz potem cierpieć ból kolan, stóp czy barków. Doskwierała mi samotność. Fotografowałem napotkane zwierzęta i wysyłałem zdjęcia synkowi, fotografowałem rośliny i wysyłałem żonie, a kiedy tylko mogłem, telefonowałem, by choć na chwilę znaleźć się w domu. Marzyłem, by wkroczyć na teren Włoch, wyczekiwałem Dolomitów i liczyłem na pyszną pizzę. Była upalna i senna niedziela. Tylko nieliczni spędzali ją aktywnie – minąłem paru trekkerów i rowerzystów. Wioska po wiosce, a tu wciąż niemieckie napisy.
Już rozglądałem się za miejscem na nocleg, kiedy dostrzegłem informację – pizzeria za 5 kilometrów. Nadłożyłem więc drogi, bo wizja posiłku dodała mi skrzydeł. I tak godzinę później zajadałem pizzę z tuńczykiem, oliwkami i ekstra serem, oglądając finałowy mecz Mistrzostw Świata. Miasteczko było niewielkie, a możliwość rozbicia namiotu w centrum raczej nierealna. Dostrzegłem stary kościółek, który z racji niedzieli postanowiłem odwiedzić. Otaczał go deptak z niewysokim murkiem. Tuż obok znajdował się mały cmentarzyk i źródełko wody. Czegóż więcej potrzeba do szczęścia? Obmyłem się w kamiennym zagłębieniu, zaczerpnąłem wody do bukłaków i przeskoczyłem przez murek, za którym rozpościerała się idealna polana pod mój namiocik. Ciepły, przyjemny wiatr i błoga cisza przerywana co godzinę dźwiękiem dzwonów wprawiły mnie w dobry nastrój.
Na horyzoncie pojawiły się w końcu wyczekiwane Dolomity. Peitlerkofel z większym (2875 m) i mniejszym (2813 m) wierzchołkiem oraz Marmoladą w tle. Miejsce, jak się szybko przekonałem, bardzo popularne i oblegane przez turystów. Pomimo zwiastujących burzę chmur, ich liczba wcale nie malała. Podążałem ścieżką, która z czasem zrobiła się węższa i bardziej stroma. Znów przełęcz, kolejne schronisko i decyzja o napieraniu na kolejny etap. Droga była naprawdę piękna, widoki wprost nieziemskie. Przyjemny wiatr chłodził skronie, a słońce kładło się coraz niżej ku zachodowi. Co jakiś czas mijałem się z grupą czterech Niemców. W dolinie okazało się, że źródła wody, na które liczyłem, tętnią życiem tylko na mapie. W rzeczywistości były suche jak moje spojówki. Musiałem wspiąć się na przełęcz (około 2600 metrów) i przejść przez szczyt (2900 m), by dotrzeć do schroniska i uzupełnić zapasy.
Widok ogromnych zygzaków na piargach nie wróżył łatwego podejścia, a i kotłujące się czarne chmury nie napawały optymizmem. Niemcy się wycofali i zostałem sam na pustkowiu. Uświadomiłem sobie, że jestem zdany na samego siebie. Kiedy po godzinie osiągnąłem przełęcz, pomyślałem, że jest dobrze, ale ponieważ trawers zajął mi kolejną, a w górę miałem jeszcze 300 metrów po stalowych poręczówkach – entuzjazm mnie opuścił. Trudności nie były duże, więc bez uprzęży wspinałem się po ferracie. Na szczycie kolana znów powiedziały: „Dość!”. Starałem się odciążać nogi kijkami i zachować ostrożność. Zajęło mi to ze dwie godziny. Niespodziewane obsunięcie i upadek sprawiły, że potłukłem sobie żebra. Znalazłem platformę pod namiot i rozstawiłem go pośród gór. Ugotowałem posiłek i położyłem się na zasłużony odpoczynek. Nie było to jednak łatwe, bo leżeć mogłem tylko na plecach i prawym boku. Postanowiłem wyciągnąć naukę z tej lekcji i nieco zwolnić. Następny nocleg spędziłem na kempingu Corvara, poniżej przełęczy Gardena. W końcu zrobiłem pranie, wysuszyłem ekwipunek i wziąłem ciepły prysznic. Do tego pizza z owocami morza i zimne piwko. Wspaniale!
Kolejne dni, kolejne przełęcze, szczyty, ferraty i, niestety, ulewne deszcze. Rekord wynosił 18 godzin, kiedy to niebiosa otworzyło się na oścież. Znów wszystko mokre na barkach, a prognozy pogody pesymistyczne. Wędrowałem dalej górami i dolinami, czasem w deszczu, a czasem w słońcu, by dotrzeć w końcu do miasteczka Belluno. Jeszcze tylko fotka w miejskim lustrze przy drodze i ostatnia noc na kempingu Nevegal. Uciąłem sobie pogawędkę z właścicielką, opowiadając jej o swoich przygodach. Podsumowała: „Iron Man”. Zaśmiałem się głośno, ale słowo się rzekło i zostałem „Iron Man from Poland”. I dostałem pobyt za „free”.
Trasę z Bad Tölz do Belluno pokonałem w 14 dni. Przeszedłem Alpy Karwendelskie, Tuxertalskie, Zillertalskie i Dolomity. Łączny dystans wyniósł około 340 kilometrów, a przewyższenie – 16 kilometrów. Cały „trójbój” zajął mi niespełna miesiąc. Szkoda tylko, że nie udało się wejść na Matterhorn. W rejonie Monta Rossa i podczas biegu w Verbier towarzyszyli mi: Paweł Pawłowski, Wojciech Podlewski i Artur Blicharz. Dzięki za fajną przygodę! Dziękuję także firmie Millet za buty, plecak i kurtki oraz firmie Paker za matę do spania. Na końcu kłaniam się wszystkim, którzy wspierali mnie w chwilach zwątpienia i kibicowali na FB.
Tekst został opublikowany w 268 (3/2019) numerze magazynu GÓRY.
Możesz go również przeczytać na naszym czytniku – czytaj.goryonline.com